Pisowski Kopernik Bogdan Pęk orzekł, że ocieplenie globalne to ściema Donalda Tuska

28 Gru

Przeciwko Jackowi Międlarowi – narodowcowi i antysemicie – toczyło się lub toczy kilka postępowań w prokuraturze. Jak dotąd byłemu księdzu nie postawiono zarzutów w toczących się śledztwach. Zdaniem reporterów TVN 24, roztoczono nad nim parasol ochronny.

Jednym z przykładów jest sprawa wystąpienia Międlara na obchodach 82 rocznicy powstania ONR. – „Ciemiężyciele i pasywny żydowski motłoch będzie chciał was rzucić na kolana, przeczołgać, przemielić, przełknąć, przetrawić, a na koniec będzie chciał was wypluć, bo jesteście niewygodni” – mówił do zebranych były ksiądz.

Prokuratura w Białymstoku, która najpierw zajęła się sprawą, umorzyła postępowanie. Jednak później prokuratura z Wrocławia włączyła ten wątek do własnego śledztwa w sprawie innych wypowiedzi byłego księdza. Według TVN 24, śledczy z Wrocławia chcieli postawić Międlarowi zarzuty dotyczące mowy nienawiści. Odebrano im jednak śledztwo i przekazano do prokuratury w Białymstoku, czyli tam, gdzie tak łagodnie go potraktowano.

Prokuratorzy białostoccy zażądali „kompleksowej opinii z zakresu tzw. mowy nienawiści”, mimo że wrocławscy śledczy dostarczyli im opinie biegłych. Jak informuje TVN24, od kilku miesięcy prokuratura w Białymstoku nie może znaleźć biegłego, który podjąłby się sporządzenia tejże opinii. Śledztwo utknęło więc w martwym punkcie.

TVN przypomina też inną historię dotyczącą Międlara. We wrześniu warszawska prokuratura odmówiła wszczęcia postępowania w sprawie felietonu, który były ksiądz opublikował na swojej stronie internetowej. – „Dość tego! Czas na żniwa. Czas oddzielić kąkol od pszenicy. Przeproście za antypolonizm i wynoście się z Polski!” – napisał narodowiec i antysemita. W uzasadnieniu odmowy prokurator napisała, że Międlar „korzystał z prawa do wyrażenia swoich poglądów, wolności słowa”.

„Cała ta opowieść o tzw. globalnym ociepleniu jest, moim zdaniem, największą mistyfikacją w historii ludzkości. (…) W przestrzeni publicznej jest kłamstwo, perfidne kłamstwo i narracja PO w sprawie globalnego ocieplenia i dyrektywy klimatycznej” – to opinia obecnego radnego PiS z Krakowa Bogdana Pęka, a kiedyś senatora tej partii. Te „prawdy objawione” głosił w TVP Info. Nie wiemy, jakie ma kompetencje, żeby wypowiadać się na ten temat. Z jego życiorysu, umieszczonego w Wikipedii wynika, że zanim zajął się polityką, specjalizował się w… trzodzie chlewnej.

Internautom nie umknął jeszcze jeden fakt z życia Bogdana Pęka. – „Pan Pęk dziwnie wygląda w pionie” – to oczywiście do aluzja do jego zachowania, kiedy kilka lat temu znaleziono Pęka leżącego na korytarzu sejmowego hotelu. Ówczesny senator PiS twierdził, że… zasłabł i nie wiedział, jak znalazł się w tym miejscu. – „Dobrze, że Bogdan Pęk po wiadomym zdjęciu z korytarza sejmowego hotelu nie zaprzecza już istnieniu grawitacji…” – skomentował Roman Imielski z „GW”.

Internauci obśmiewali „rewelacje naukowe” Bogdana Pęka. – „A to co Kopernik opowiadał o tym wstrzymywaniu Słońca i ruszaniu Ziemi to dopiero były bajki…”; – „W następnej kolejności o globalnym ociepleniu na antenie TVP info wypowiedzą się wodzirej, flisak, konserwator zabytków, operator dźwigu oraz kompozytor muzyki do wind”;

Tak jest! Donald Tusk narzucił kłamliwą narrację całemu światu i przekabacił najlepszych naukowców. I w ogóle całe zło tego świata to wina Tuska i jego rodziny, pięć pokoleń wstecz A II WŚ wywołał dziadek z Wermachtu. I prawie na 100% są winni wyginięciu dinozaurów”; – „Ponoć też twierdzą, że Ziemia jest okrągła, pieprzeni wywrotowcy”.

– mówi reżyserka „Via Carpatii”, laureatka studenckiego Oskara przyznanego przez Amerykańską Akademię Filmową, w rozmowie z Magdą Jethon

Magda Jethon: Miesiąc temu odbyła się polska premiera „Via Carpatii”, filmu, który wyreżyserowała Pani wraz z mężem Kasprem Bajonem. Jest to film o kryzysie emigracyjnym, czyli właściwie o beznadziei… Czy beznadziejni są politycy, czy zwykli ludzie?

Klara Kochańska: Część polskich polityków na pewno jest „beznadziejna”. To znaczy ich przekonania, które są przejawem głębokiego braku humanitaryzmu i pogardy do innych oraz jakiegoś niezrozumiałego poczucia wyższości. A co do zwykłych ludzi…, co do mnie samej… Często uważam swoje próby buntu czy niektóre reakcje za „beznadziejne”, w tym sensie, że jak nie ma rozwiązań systemowych, to trzeba poświęcić bardzo wiele, żeby zrobić coś naprawdę sensownego… Większości na to nie stać. Robimy więc małe rzeczy. Robimy je niekonsekwentnie. Przez to niewiele one znaczą. Pozwalamy, by świat się zmieniał w złym kierunku. Godzimy się z naszym brakiem wpływu, z tym, że mechanizmy tego obecnie skomplikowanego świata totalnie nas przerastają.

Fabuła „Via Carpatii” jest prosta. Młode małżeństwo, namówione przez matkę głównego bohatera Piotra, zamiast na wakacje jedzie na granicę grecko-macedońską w poszukiwaniu niewidzianego od 30 lat ojca Piotra, który prawdopodobnie przebywa w którymś z obozów. Zamiarem jest zabranie go do Polski. Młodzi podejmuję bohaterską próbę, ale robią to bez entuzjazmu. Dlaczego?

Piotr nie widział ojca od dziecka. Wychował się tylko z matką. Ojciec jest dla niego obcą osobą. Zapewne też ma mu coś do zarzucenia. Nie wierzy w sens tego przedsięwzięcia. Julia, jego żona zaś – nie dość, że zna stosunek Piotra do sprawy, to przede wszystkim boi się nowego, nieznanego. Jakiejś utraty gruntu pod nogami. Trudności. Planowała tak zwane „zasłużone” wakacje, po ciężko przepracowanym roku. Wakacje dla przeciętnego Polaka na dorobku to chwila całkowitego zapomnienia.  Moment, kiedy wypieramy wszystko. Zapominamy o troskach. Widzę ludzi pijanych już na lotnisku, kiedy odbierają bagaż. A tu nagle nasza bohaterka musi poświęcić ten przywilej na podróż w nieznane, pełną niewygody i trudności. Musi zaryzykować swoje bezpieczeństwo. Poza tym cała sprawa jest dla niej totalnie wirtualna. Ona nawet nie umie sobie wyobrazić, o co tu chodzi. Problem zna z radia i telewizji. Jest zaprzątnięta swoimi sprawami, jak zresztą większość z nas.

W Polsce kryzys uchodźczy pokazywany jest przez partię rządzącą oraz media zbliżone do PiS wyłącznie jako zagrożenie dla Polaków… Czy właśnie dlatego, że nasze państwo odcięło się od problemu Europy spowodowało, że podjęliście ten temat?

Tak. To był pierwszy impuls. Nie mogliśmy uwierzyć w ten przejaw ksenofobii, nietolerancji, strachu i braku solidarności. Nie zgadzaliśmy się z tą wstydliwą dla nas decyzją rządu, ale też niewiele mogliśmy na to poradzić.

Dla rządu nie jest wstydliwa, jest tylko trochę niewygodna, bo zakłóca budowaną przez PiS polską pozytywną mitologię…

To prawda, odmowa pomocy nie pasuje do obrazu gościnnego Polaka, Polaka chrześcijanina. Dlatego rządzący próbują w imieniu nas wszystkich powiedzieć, że to po prostu nie jest nasz problem… Albo, co jest o wiele bardziej niebezpieczne, wmówić nam, że to nie są ludzie tacy jak my. Że to są podludzie –  brudni, chorzy, agresywni, którym nie warto pomagać. Czyli bez zająknięcia wprowadzają w swojej kampanii dyskurs wykluczający.

Co was bardziej porusza obojętność Polaków, czy tragiczny los uchodźców?

Wiadomo, że cierpienie tych ludzi jest niewyobrażalne i przeraża mnie. Nie wyobrażam sobie uciekać w nieznane, pod ostrzałem celników, z małym dzieckiem na rękach. Ryzykować, nie mogąc zagwarantować mu bezpieczeństwa. Na granicy serbsko-węgierskiej widzieliśmy mały obóz. Nie mogliśmy go sfilmować. Po drugiej stronie drutu kolczastego dzieci w starych ciuchach grały w piłkę. Ścieżka, która prowadziła do ich namiotów od ogrodzenia, miała może z 50 m. Wyobraża sobie Pani, że przez miesiące, a czasem lata, to jest w zasadzie cały spacer, który może Pani zaproponować dziecku? Od namiotu do ogrodzenia. A po drugiej stronie tysiące samochodów, w których siedzą ludzie z paszportami, swobodnie przekraczający granice. Na Pani oczach jadą sobie właśnie na wakacje. Ale film zrobiliśmy o sobie, o nas, o tych właśnie, co mają te paszporty. Ci, którzy uciekają w końcu sami opowiedzą swoje historie. Dużo ciekawiej i prawdziwiej.

Mówicie, że to jest film o hipokryzji. W jakim sensie?

O tak zwanej hipokryzji „niezawinionej”. O tym, że uważamy się za świadomych, wrażliwych społecznie, oczytanych, ale ta aktywność w zasadzie sprowadza się do dyskusji przy porannej kawie czy na bankiecie. I niestety dla wielu z nas na tym się kończy. Trudno nam jest zaryzykować, porzucić naszą strefę komfortu na rzecz bardziej radykalnych działań. Nasze przyzwyczajenia są bardzo silne. To jak z wyjściem z wieloletniego związku, który może budzi w nas już poczucie niesmaku, ale zapewnia nam bezpieczny byt i strukturę, więc tkwimy w nim dalej.

Powiedziała Pani kiedyś, że „filmy, które w nas zostają, mają w sobie pewien rodzaj zgrzytu”. Co jest zgrzytem w tym filmie?

Żyjemy w kulturze audiowizualnej. Ona tworzy nasze potrzeby, gusta, pragnienia. Narracja fabularna jest znana podświadomie większości z nas. Bohater ma jakieś życie, napotyka przeszkody, musi je przezwyciężyć, ma cel, przegrywa albo wygrywa, ale uczy się czegoś o sobie. Nawet nie wiemy, że w kółko oglądamy ten sam film. Nie konfrontujemy się z sumieniem, bo kino dostarcza nam mocnych emocji i wirtualnie zapewnia nam szybkie oczyszczenie. Popłaczemy nad swoim lub cudzym losem. Przestraszymy się. Pomyślimy, jaki ten świat jest straszny, jak mogliśmy tego nie widzieć? Uff – ale teraz już wiemy… Wydaje mi się, że jedyny sposób, żeby naprawdę dotrzeć do widza z jakąś niewygodną dla niego myślą, nie emocją właśnie, bożyszczem świata reklamy, to wywołać u niego dyskomfort. Dać film,  który trudno się ogląda, bo odbiega jakoś od schematów, które dobrze znamy. To kino jest inne – brzydkie, nudne albo zwyczajne, pozbawione wielkich efektów, ale ma może większą szansą zostać w widzu na dłużej. Nie daje się tak łatwo przetrawić. Problem jest tylko taki, że to kino trafia do bardzo wąskiego grona odbiorców. Taka jest cena.

Przed „Via Carpatią” w 2016 roku dostała Pani studenckiego Oskara, przyznawanego przez Amerykańską Akademię Filmową, za znakomity film dyplomowy „Lokatorki”, zrobiony w łódzkiej filmówce. Odbierając Oskara w Los Angeles, powiedziała Pani kilka słów o Polsce… publiczność żywo reagowała …

Tego dnia w Polsce odbywał się jeden z Czarnych Marszów przeciwko próbom zaostrzenia prawa aborcyjnego, które i tak jest już dość restrykcyjne. Nawiązałam do tego. To był taki gest solidarności i próba nagłośnienia sprawy. Mój film „Lokatorki” m.in. porusza temat kobiet w Polsce, ich sytuacji życiowej i finansowej. Dotyka też niepełnosprawności, strachu przed nią oraz braku środków do radzenia sobie z nią. Sama jestem matką dziecka, które boryka się z niepełnosprawnością. Życie w rodzinie, w której jeden z jej członków na co dzień musi się zmagać z chorobą jest niezwykle obciążające dla wszystkich pozostałych. Kocham swojego syna nad życie. Ale jeśli podobna sytuacja przydarzyłaby mi się jeszcze raz, pewnie dla dobra moich obecnych dzieci, przede wszystkim syna, którego już mam, ale też męża oraz naszych wzajemnych relacji nie pozwoliłabym sobie na urodzenie kolejnego dziecka z problemami zdrowotnymi. Myślę, że już nie udźwignęlibyśmy tego. Każda dorosła kobieta powinna mieć prawo do tego, by zadecydować, czy może przyjąć za kogoś odpowiedzialność na całe życie. Nie da się ludzi zmusić do miłości. Takie rzeczy kończą się jeszcze większymi tragediami. Nie chodzi o prawo do usuwania ciąży. Chodzi o prawo wyboru.

Pani dokonała wyboru i opuściła Polskę. Tu nie dało się żyć?

Polska z wielu powodów jest trudnym krajem do życia, ale pewnie nie dla wszystkich. Może bardziej dla takich ludzi jak my – lewicowo myślących. Nie akceptuję pod wieloma względami polityki partii rządzącej. A przede wszystkim w 100% jej retoryki oraz ideologii, która za tym stoi. Nigdy nie było dla mnie ważne, czy „jestem prawdziwą Polką”, wręcz myślę, że w dużej mierze ukształtowała mnie i wzbogaciła w dzieciństwie możliwość przebywania w innych krajach i kulturze.

Jak zmieniło się Wasze życie?

Przede wszystkim zobaczyliśmy, jak niewiele trzeba mieć. Że są miejsca na świecie, gdzie konsumpcjonizm ma się słabo, bo natura rekompensuje potrzebę kupowania atrakcji i przedmiotów. W Polsce od lat 90-tych króluje gdzieś podskórnie przekonanie, że trzeba się dorobić i mieć. Teraz żyjemy w miejscu, gdzie wolny czas spędza się za darmo, a ludzie są zaangażowani w ekologię. Poza dziedzicami fortun zza granicy ludzie żyją tutaj skromnie. Nawet nie chodzimy do kina, bo na całą wyspę jest tylko jedno, daleko od nas. Nie ma na co wydawać, no może na poranną kawę. Robi mi ją codziennie Larissa, która uciekła z mężem z północnych Włoch przed kryzysem ekonomicznym. Mają tutaj swój mały bar z sokami, kawą i kanapkami. Przynoszę jej szklankę, ona robi mi kawę za 1,2 euro. Nie ma kubków z logotypem. Za produktami i usługami stoją ludzie. To strasznie fajna równowaga… Uspokaja system nerwowy. Tak jak widok horyzontu, czyste powietrze i zupełnie inne tempo życia. Ale takie życie nie jest dla wszystkich. Poza książkami i może muzyką trudno obcować tutaj ze sztuką. Mieszkamy w sumie na pustyni. Dla nas to wielki przywilej, że mogliśmy w życiu zrobić taki ruch, ale znam też wielu, którzy widzą nasze życie jako dobrowolne zesłanie i dobrze się tu czują tylko przez maksimum 2 tygodnie. A potem wariują z braku bodźców, dobrego ciśnienia wody i możliwości zafundowania sobie długiej kąpieli w wannie.

Zero komercji. To jest to, co na wyspie cenicie najbardziej?

Nie tylko to. W Polsce zapanowało teraz przekonanie, że każdy może każdego obrażać w imię swoich przekonań, że można pogardzać drugim człowiekiem. Mój mąż wziął ostatnio panią „na stopa” w Warszawie (nasze przyzwyczajenie z wyspy). Pani zamiast podziękować opieprzyła go z góry na dół za to, że… słucha w aucie TOK FM. Ja byłam świadkiem innej sytuacji – zepsuł się tramwaj; zimny marzec; nikt nie wie, co się dzieje. Motorniczy  zamiast przeprosić ludzi wydarł się na zdezorientowane starsze panie, że mają natychmiast opuścić pojazd i wyrzucił je z przekleństwami na ulicę. Żadnych słów wyjaśnień. Po prostu dosłownie „wypier…”. W miejscu, w którym mieszkamy teraz, ludzie są wolni od tego typu napięć. Nie mówię, że się nie kłócą między sobą – problemy materialne są w stanie zrujnować ludziom spokój na każdej szerokości geograficznej. Ale tutaj nikt by sobie nie pozwolił na takie zachowanie wobec drugiego człowieka, bez jasnego powodu. Wyspa jest mała. Wszyscy się znają. Wszyscy bierzemy za nią odpowiedzialność i staramy się żyć w harmonii mimo różnic.  Wyjątkiem są turyści dużych biur podróży, którzy uważają, że wszystko im wolno. Znów syndrom Edka z „Tanga” Mrożka…

Myśli Pani, że ten świat, w którym teraz Pani żyje jest lepszy?

To bardziej złożona sprawa i bardzo indywidualna. Dla mnie pod wieloma względami lepszy, choć oczywiście nie idealny. Jednak to, co obecnie dzieje się w Polsce – w sensie politycznych działań systemowych – zupełnie rozmija się z moją wizją tego, co istotne. Na świecie najważniejsza powinna być teraz ekologia. Z nią łączy się wszystko. Również sytuacja państw na Bliskim Wschodzie, sytuacja Afryki, ale też przyszłość naszego świata i naszych dzieci. W Polsce mieszkałam w dużym, zanieczyszczonym mieście – Warszawie, gdzie moje dziecko bez przerwy chorowało. Pół roku nie mogliśmy wychodzić na dwór z powodu smogu i pogody. Dodatkowo, po zmianach PiS w edukacji, miałabym również problem, by zapewnić mu dobrą naukę. Byłby ofiarą zmian w trybie edukacji indywidualnej i szkół integracyjnych. Już dwa lata temu przedszkole społeczne, do którego chodził przestało dostawać dofinansowanie na dzieci z orzeczeniem o niepełnosprawności. W całym systemie edukacji nastąpił bałagan i regres oraz niebezpieczne próby upolitycznienia programu.

A co z filmami, z realizacją planów zawodowych?

Również niektóre filmy, które chcę robić, nie spełniają wymogów „polityki historycznej” PiS, o czym wprost w recenzji mojego projektu scenariusza, tak zwanego treatmentu,  poinformował mnie ekspert komisji PISF pan Maciej Pawlicki, producent m.in. „Smoleńska”. Zarzucił mi, że napisałam „perwersyjną agitację genderową” i próbuję oczernić pamięć Polaków, którzy w ofierze złożyli swe życie za Polskę. A mnie po prostu interesuje reinterpretacja pewnych zdarzeń. Inny nowy punkt widzenia – niekoniecznie patriotyczny i fallogocentryczny, a feministyczny i pacyfistyczny.

Czy młoda utalentowana artystka, reżyserka, laureatka wielu międzynarodowych nagród, również tego studenckiego Oskara nie pasuje do Polski Kaczyńskiego? Jest Pani na tę Polskę obrażona?

Nie jestem obrażona. To byłoby głupie i niedojrzałe. Jednak wyrastam z pewnego kontekstu kulturowego – jako człowiek i artysta. Zdaję sobie sprawę z tego, skąd pochodzę i nie odrzucam tego. Nie da się. Po prostu w Polsce PiS dominują wartości, które mnie nie interesują. Np. budowanie jakiejś legendy Polaków jako narodu, który był wielki, wybrany i tę wielkość i ważność musi znów potwierdzić, bo przez czynniki zewnętrzne ją kiedyś stracił. Retoryka partii rządzącej zakłada jakąś ideę oczyszczenia kraju z tych, którzy szkodzą. Mamy pilnować porządku i czystości na swoim podwórku. Nie wpuszczać tych, którzy mogą przynieść jakąś nie do przewidzenia zmianę. A mnie przeciwnie akurat pociągają zmiany, ale też samokrytyka. Tylko zderzenie z innym pozwala nam zobaczyć siebie na nowo. Na tym polega rozwój. Nie wierzę w kategorię stałej tożsamości jako takiej, a tym bardziej w jakąś nadrzędną wartość kategorii tożsamości narodowej. Ale nie dlatego wyjechałam z Polski, że rządzi nią Kaczyński. Natomiast dlatego, że rządzą nią tacy, a nie inni ludzie, możliwe, że nie będę miała dokąd wracać. Nie ja jedna zresztą mam takie refleksje. Wiele osób w moim wieku i z mojego otoczenia albo myśli o wyjeździe z Polski, albo już to zrobiło.

Jesteśmy świadkami wybuchu nowego skandalu wokół Narodowego Banku Polskiego. Kontrowersyjne okazują się bowiem nie tylko związki prezesa instytucji z byłym szefem KNF, ale także jego polityka kadrowa. “Gazeta Wyborcza” opisała oburzające praktyki w banku centralnym, gdzie najbliższe współpracowniczki Adama Glapińskiego, nie bacząc na zarzuty braku wystarczających kompetencji otrzymują bajeczne wręcz wynagrodzenia. Przykładowo Martyna Wojciechowska ma zarabiać miesięcznie 65 tys. zł, a to więcej niż były prezes Banku Marek Belka, który otrzymywał dla porównania 57 tys. zł wynagrodzenia. Pensja obecnego prezesa NBP nie jest znana opinii publicznej, jednak nie ma wątpliwości, że musiała poszybować w górę. Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że współpracowniczka Glapińskiego pracuje w NBP od 11 lat, ale wraz z przyjściem dobrej zmiany jej zarobki wzrosły niemal czterokrotnie w momencie objęcia funkcji dyrektora Departamentu Komunikacji i Promocji NBP.

Przyczyny nagłego awansu nie jest trudno szukać. Wojciechowska zasiadała z ramienia partii rządzącej w sejmiku województwa mazowieckiego, z której to funkcji zrezygnowała dopiero w maju 2018 roku.

Warto tutaj podkreślić, że mimo swoich partyjnych powiązań za urzędowania Marka Belki urzędniczce w NBP nie spadł włos z głowy, co pokazuje różnice standardów pomiędzy obecną a poprzednimi ekipami rządowymi.

Kwestia kompetencji osób do sprawowania funkcji staje się szczególnie zasadna w przypadku innej bliskiej współpracowniczki prezesa – Kamili Sukiennik. Poza pracą w NBP zasiada ona także w radzie nadzorczej Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych. Tymczasem informacje gazety wskazują, że ta studiowała w Wyższej Szkole Promocji, która nie daje dyplomu, który predysponowany do pełnienia takiej funkcji.

Widać zatem wyraźnie, że dobra zmiana okazała się tradycyjnie najkorzystniejsza dla przedstawicieli obozu władzy. NBP jest kolejnym uosobieniem prawdziwego znaczenia hasła PiS kryjącego się w słowach “umiar, praca, pokora”. Hipokryzja rządzących sięga tym samym szczytu. Niestety wiele wskazuje, że wychodzące na jaw skandale wciąż są zaledwie czubkiem góry lodowej.

Waldemar Mystkowski pisze o najważniejszej cesze Kaczyńskiego.

Jarosław Kaczyński musiał się w polskiej polityce zdarzyć, tak jak dochodzi do zaistnienia zła, abyśmy mogli docenić dobro. Na szczęście nie doszło do zagarnięcia władzy przez niego na początku transformacji, choć wówczas było gotowe Porozumienie Centrum, którego członkowie skupiali się jednak na budowaniu siły finansowej przyszłej partii Kaczyńskiego. Choćby sprzedanie  najpopularniejszego tytułu gazety codziennej „Expressu Wieczornego” (który przypadł w nowym podziale mediów po 1989 roku właśnie PC), a następnie zainwestowanie pieniędzy z tej transakcji, między innymi przez obecnego prezesa Narodowego Banku Polskiego Adama Glapińskiego, pozwoliło Kaczyńskiemu wyczekiwać dobrego momentu, gdy wreszcie dorwie się do władzy.

Jarosław i Lech Kaczyńscy zawdzięczają niemal wszystko dwóm politykom: Lechowi Wałęsie i Jerzemu Buzkowi. O ile Lech Kaczyński był średnio rozpoznawalny wśród elity solidarnościowej, o tyle Jarosław podczepił się pod brata jako manipulator. I to jest najważniejsza umiejętność prezesa obecnego PiS – manipulacja. Lech Wałęsa szybko braci Kaczyńskich wyrzucił z Kancelarii Prezydenta, Jarosław był głównym autorem jego programu wyborczego, ale to mu nie wystarczało, potrzebował Wałęsy jako narzędzia, aby sięgnąć po władzę dla siebie.

Porozumienie Centrum praktycznie nic nie znaczyło, gdy rządziła pod koniec ubiegłego wieku i na samym początku obecnego Akcja Wyborcza Solidarność – Kaczyńscy byli poza nią, ale w drugiej połowie kadencji po kryzysie w rządzie Jerzego Buzka spowodowanego dziurą budżetową ministra finansów Jarosława Bauca wypromował się Lech Kaczyński. To wówczas powstało Prawo i Sprawiedliwość.

Lech Kaczyński miał praktycznie jeden punkt programu jako minister sprawiedliwości i następnie jako pierwszy prezes PiS: zaostrzyć prawo, włącznie z wpisaniem do niego kary śmierci. To zadziałało. PiS pod sam koniec rządów AWS był jedną z dwóch głównych sił politycznych – obok Platformy Obywatelskiej – które powstały na gruzach ruchów solidarnościowych.

Ten stan układu politycznego jest aktualny do dzisiaj. Wówczas i szczególnie dzisiaj widać talenty manipulatorskie Jarosława Kaczyńskiego. Na początku manipulował bratem Lechem, teraz – prezydentem i premierem. Prezes PiS nie nadaje się na premiera ani prezydenta – do tych dwóch funkcji się przecież przymierzał, krótko był premierem – bo Jarosław Kaczyński potrafi tylko jedno i to najlepiej – zarządzać poprzez manipulację, jest reżyserem i głównym aktorem w swoim teatrze lalek.

Andrzej Duda i Mateusz Morawiecki to jego kukiełki, pacynki, marionetki, nabija sobie je na palec bądź pociąga za sznureczki i grają tak jak on chce, a chce autokracji, więc prezydent i premier podporządkowują się decyzjom prezesa.

Premier rządu AWS Jerzy Buzek w wywiadzie dla tygodnika „Wprost” mówi o pierwszym prezesie PiS Lechu Kaczyńskim, którego sylwetka jest zupełnie inna niż PiS go dzisiaj przedstawia i inna niż brat Jarosław. Wystarczy tylko wspomnieć o roli Trybunału Konstytucyjnego i sądownictwa. – „Lech Kaczyński miał zdrowe poglądy na wymiar sprawiedliwości, przecież to on powtarzał, że Trybunał Konstytucyjny jest nie do ruszenia, że generalnie mamy dobrze skonstruowany system sądownictwa i że trzeba strzec jego niezależności” – powiedział Buzek.

PiS na początku opowiadał się za przestrzeganiem standardów demokratycznych, ale gdy Jarosław Kaczyński odkrył, że nie nadaje się na funkcje prezydenta i premiera wybrał formę autokratyzmu – na razie wersję miękką (republiki bananowej), aby rządzić za pomocą dowolnie wybranych przez siebie polityków. Przecież na miejscu Dudy mógłby być ktoś inny, a zamiast Morawieckiego nadal rządzić Beata Szydło. Oni nie są ważni, ale on – manipulator. Taką mamy formę zarządzania krajem – poprzez manipulacje.

Komentarze 3 to “Pisowski Kopernik Bogdan Pęk orzekł, że ocieplenie globalne to ściema Donalda Tuska”

  1. Hairwald 28 grudnia 2018 @ 08:47 #

    Reblogged this on Holtei i skomentował(a):

    Prokuratura odrzuciła donosy J. Przyłebskiej na rzekomą obrazę pisowskiego TK przez publikacje Gazety Wyborczej, że jej zastępca M. Muszyński był agentem UOP i prowadził jej męża Andrzeja, za PIS-ambasadora w Berlinie. Boją się ujawnienia materiałów? (Czuchnowski).

Trackbacks/Pingbacks

  1. Pinokio Morawiecki | Hairwald - 28 grudnia 2018

    […] Depresja plemnika […]

  2. Panika w PiS. Do 2020 r. posłom zabraknie dzieci do pracy w państwowych spółkach | Earl drzewołaz - 28 grudnia 2018

    […] Depresja plemnika […]

Dodaj komentarz