Początek końca PiS

5 List

Sromota PiS w II turze wyborów samorządowych

Wszyscy trzej kandydaci Koalicji Obywatelskiej w Krakowie, Gdańsku i Kielcach odnieśli miażdżące zwycięstwa.

Więcej >>>

„Po wyborach samorząd w dużych pol miastach Jaki kram, taki pan… Widać jak głęboko udało się poprzednim władzom PL zdemoralizować mieszkańców miast, jakie wzorce zakorzenić Tylko Polski żal. A teraz 11 XI cd wojny: duże opozycyj miasta – central władze państwa” [pisownia oryg – przyp. red.] – napisała po ogłoszeniu sondażowych wyników II tury wyborów Krystyna Pawłowicz. Później dodała: – „W dużych miastach Suweren zwykle był średnio patriotyczny”.

Pawłowicz najwyraźniej ma duży kłopot z przyjęciem do wiadomości, że kandydaci PiS na burmistrzów i prezydentów miast w zdecydowanej większości przegrali w II turze wyborów. Jak zwykle, jedyną jej reakcją jest obrażanie tych, którzy mają inne zdanie niż jej partia.

„Dlaczego Pani odmawia patriotyzmu ludziom, którzy zagłosowali inaczej niż Pani?”;  – „Pani Krystyno, jedynymi, którzy demoralizują Polskę jesteście wy. Wy znaczy się PiS. Tak trudno przyjąć do wiadomości, że ludzie mają dość? Że przejrzeli na oczy?”;

 „Pani chyba nigdy już się nie zmieni. Boli? Dobrze, bo ma boleć. Wybory w demokracji weryfikują każdą głupotę. Miłego rozmyślania po nocach. A i jeszcze jedno niech pani nie obraża mieszkańców tych miast”; – „Nie udało się mieszkańców miast omamić kłamstwami i pustymi obietnicami i tyle. Obraźliwymi wpisami pani tego nie zmieni” – pisali do Pawłowicz internauci.

W miastach od 200 tys. mieszkańców poparcie w granicach 35 proc. dla PiS to szklany sufit

Wojciech Maziarski na koduj24.pl pisze o 2. turze wyborów samorządowych.

Znaczną część swej siły partia Kaczyńskiego czerpała z hipnozy. Wmawiała obywatelom, że jest potężna, niezwyciężona i cieszy się masowym poparciem. Teraz ta hipnoza się skończyła.

Pierwsza tura była tylko przygrywką. Dała zaledwie przedsmak tego, co wyborcy w tę niedzielę zgotowali partii, która powołując się na rzekomą wolę suwerena od trzech lat niszczy Polskę. Klęska PiS jest totalna i bezdyskusyjna. Nie przysłaniają jej wybory do rad powiatów i sejmików wojewódzkich, gdzie proporcjonalna ordynacja d’Hondta w wielu wypadkach dała obozowi rządzącemu ponad 50 proc. mandatów, mimo że głosowało nań poniżej 50 proc. wyborców. Dzięki temu aparat propagandowy PiS-u mógł przekuć porażkę sprzed dwóch tygodni w sukces, wmawiając obywatelom, że cieszy się masowym poparciem „suwerena” i dlatego wygrywa wybory.

Tym razem jednak takie manipulacje nie przejdą. W dogrywce PiS przerżnął sromotnie i bezapelacyjnie. Nie wziął nie tylko wielkich miast, ale nawet średnich i małych. Gdy piszę te słowa, ostateczne wyniki nie są jeszcze znane, ale nie zdziwiłbym się, gdyby kandydaci partii rządzącej nie zwyciężyli dosłownie nigdzie.

Przed drugą turą Kaczyński rzucił swych ludzi do miast i regionów, które rokowały największe szanse na zdobycie foteli burmistrzów i prezydentów. Obiektem szczególnie aktywnych zabiegów w kampanii były Kielce i Radom. Wszystko na nic.

Obóz władzy przegrał w Łowiczu, Ostrołęce, Włocławku, Jeleniej Górze i wielu innych ośrodkach. Nawet w Nowym Sączu – mieście rodzinnym Zbigniewa Ziobry, uchodzącym za bastion narodowo-katolickiej prawicy.

Pierwsze reakcje polityków i propagandystów władzy wskazują, że mają oni świadomość tego, co się stało i co to dla nich oznacza na przyszłość. Jedni – jak Jacek Sasin – chachmęcą i wmawiają Polakom, że wynik i tak jest nienajgorszy, inni – jak red. Marek Król – dają upust frustracji i złości, pomstując na miejskie lemingi, które ich zdaniem dały się ogłupić, jeszcze inni – jak Jarosław Gowin – przyznają samokrytycznie: „Wyniki w miastach powinny nam dać do myślenia i skłonić do korekty pewnych elementów naszej polityki”. Można jednak w ciemno założyć, że najrozsądniejsza w tym chórze opinia Gowina pozostanie głosem wołającego na puszczy.

Bezsilną złość PiS-u najlepiej zdemaskowało zachowanie żony przegranego kandydata na prezydenta Gdańska Kacpra Płażyńskiego, która kazała wyrzucić z wieczoru wyborczego w sztabie męża… dziennikarki „Gazety Wyborczej”. Całkiem możliwe, że na tym się nie skończyło i późno wieczorem pani Płażyńska w zaciszu domowym znęcała się nad laleczką przedstawiającą rywala jej męża, wbijając w jej gałgankowy brzuszek szpilki i wykręcając kończyny.

Niedzielna klęska PiS może mieć dla sytuacji w Polsce znaczenie przełomowe. Znaczną część swej siły partia Kaczyńskiego czerpała dotąd z hipnozy, wmawiając obywatelom, że jest potężna, niezwyciężona i cieszy się masowym poparciem – suweren po prostu ją kocha. To osłabiało wolę oporu, paraliżowało ludzi słabszych duchem, zniechęcając ich do jakiejkolwiek aktywności. „Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba” – szeptał w skrytości ducha niejeden zrezygnowany Polak. Teraz ta hipnoza się skończyła. Czar prysł.

To odbije się także na sytuacji w tych ciałach samorządowych, w których PiS był bliski osiągnięcia większości. Politycy partii Kaczyńskiego intensywnie próbowali w ostatnich dniach korumpować radnych PSL-u, Nowoczesnej i innych obozów, próbując przeciągnąć ich na swoją stronę. Wyłuskanie pojedynczych osób mogło dać PiS-owi większość w niejednej radzie.

Rzecz jasna, zabiegi takie mogły być skuteczniejsze w sytuacji, gdy partia składająca korupcyjną ofertę mogła prężyć muskuły, wmawiając werbowanym ludziom: lepiej trzymajcie z nami, bo przyszłość należy do nas. Znamy ten mechanizm psychologiczny, wspaniale ukazany w „Kabarecie” Boba Fossa, gdzie tłum poddaje się hipnozie chłopaczka o anielskim głosie, śpiewającego: „Tomorrow belongs to me” – przyszłość należy do mnie.

Dziś już Kaczyński nie może śpiewać tej piosenki i nie może uwodzić ani polityków, ani szeregowych Polaków wizją przyszłości należącej do PiS-u. To zapewne usztywni kręgosłupy wahających się polityków innych partii, którzy nie będą już skorzy do zdrady i przejścia do obozu „dobrej zmiany”.

Co więcej – dziś znacznie prawdopodobniejsze wydają się transfery w przeciwnym kierunku: z PiS-u na jasną stronę mocy. Zaraz po ogłoszeniu oficjalnych wyników drugiej tury wyborów samorządowych co rozsądniejsi i bardziej przewidujący członkowie obozu władzy zaczną zapewne dyskretnie się rozglądać i przygotowywać sobie drogę ewakuacji.

Koniec „dobrej zmiany” zbliża się wielkimi krokami.

Andrzej Karmiński pisze o Kosciele katolickim, który dzieli Polaków.

Nie jest prawdą, że polski patriotyzm był nierozerwalnie związany z wiarą katolicką.

List pasterski Episkopatu Polski z okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości wywołał krytyczne uwagi, zanim jeszcze odczytano go w polskich kościołach. Dawno nie było oficjalnego dokumentu KK, który wzbudziłby tyle kontrowersji wśród historyków, teologów i publicystów, również katolickich, zarzucających autorom listu liczne błędy i przeinaczenia. Moim zdaniem nie są one przypadkowe. Twierdzę, że hierarchowie mieli parę spraw do załatwienia i po prostu skorzystali z okazji.

Przede wszystkim oddali co cesarskie – prezesowi. Biskupi zrobili prezent partii Kaczyńskiego, gładko wpisując się w aktualną narrację PiS. Uniwersalny nakaz miłości Boga i bliźniego uzupełnili dyrektywą takiej miłości do ojczyzny, która ma się przejawiać obroną jej suwerenności. Aby nie było wątpliwości przed czyimi zakusami bronić musimy zagrożonej Polski, list zawiera – oprócz banalnego ostrzeżenia, że niepodległość „nie jest dana Polskiemu Narodowi raz na zawsze” – również wezwanie do refleksji „nad obecnym stanem Polski i zagrożeniami dla jej suwerennego bytu”. Brzmi to dokładnie jak apel prezesa, by przeciwstawić się wrogiej ingerencji Unii Europejskiej w nasze i tylko nasze sprawy.

Jubileuszowy list pasterski jest równocześnie, świadomym lub mimowolnym, prezentem dla faszyzujących narodowców, którzy chętnie posługują się Bogiem w publicznych prezentacjach swoich chorych poglądów. Oprócz nakazów służby Ojczyźnie i gotowości jej obrony przed niezidentyfikowanym wrogiem, w liście pasterskim mówi się też o koniecznej odnowie moralnej narodu, o pracy nad rozbudzeniem świadomości narodowej w szerokich warstwach społeczeństwa, a także o szkalowaniu i znieważaniu „polskiej tradycji narodowej i tego wszystkiego, co stanowi naszą Ojczyznę.

List pasterski, który zdaje się kłaniać Kaczyńskiemu oraz dopieszczać Polako-katolików i swych najzacieklejszych obrońców, którzy w imię Boże nawołują do wieszania ludzi zamiast liści, jest też okazją do załatwienia spraw Kościoła. Biskupi postanowili uporać się z zawiłościami własnej historii pisząc, że zabory to czas „prześladowania Kościoła, który zawsze wspierał narodowe zmagania o odzyskanie wolności”. Ale w rzeczywistości Watykan potępiał Konstytucję 3 Maja, powstanie listopadowe, powstanie styczniowe – jak i wszystkie inne ruchy, które uważał za radykalne i godzące w europejskie monarchie. Biskupi nie kwestionowali praw Rosji, Prus i Austrii do rządzenia na ziemiach polskich i zachęcali Polaków do lojalności wobec obcej władzy, a w kościołach organizowano modły za zaborczych monarchów.

Nie jest prawdą, że polski patriotyzm był nierozerwalnie związany z wiarą katolicką, tak jak nieprawdą jest, że prześladowany Kościół zawsze wspierał narodowe zmagania o odzyskanie wolności. Zdecydowanie krytyczny stosunek do Kościoła mieli socjaliści, z których wywodził się Józef Piłsudski. Nieżyczliwe wobec Kościoła i jego pozycji wśród ludu było najpopularniejsze skrzydło ruchu ludowego. I nawet narodowcy Romana Dmowskiego mieli dystans wobec Kościoła, który uważali za opokę sił konserwatywnych, związanych z tradycyjną arystokracją i ziemiaństwem. A wyjątkowym przegięciem jest podpieranie się przez autorów listu mesjanizmem Adama Mickiewicza, który wymieniony jest na pierwszym miejscu wśród „chrześcijańskich” twórców. Biskupi wyparli z pamięci, że w 1848 roku Kościół wpisał dzieła naszego wieszcza do indeksu ksiąg zakazanych i że niektóre utwory Mickiewicza były na indeksie jeszcze sto lat później. Zabawne – za czytanie „chrześcijańskiego twórcy” katolikowi groziła ekskomunika…

W zapale narodowego wzmożenia biskupi pojechali nie tylko po bandzie historii, ale i teologii, ocierając się miejscami o herezję. Bo w liście pasterskim Polska jawi się jako kraina nieznanego Biblii nowego narodu wybranego, obdarzonego łaskami, których inne nacje nie dostąpiły i w życiu nie dostąpią, narodu otoczonego wyjątkową opieką Bożą, nagrodzonego wyniesieniem na ołtarze wielu świętych oraz licznymi objawieniami i przesłaniami – takimi jak choćby „1877 r. w Gietrzwałdzie, gdzie Matka Boża Niepokalanie Poczęta wzywała do zerwania z nałogami… I jeszcze jedno: słowo „katolicki” oznacza „powszechny”, więc identyfikowanie wiary w Boga biblijnego z jedną grupą etniczną jest niebezpieczną manipulacją, która pogłębia podziały i doprowadza do dyskryminacji osób spoza Kościoła Katolickiego. Dobitnym tego potwierdzeniem jest taki oto fragment listu biskupów: „odstępowanie od wiary katolickiej i chrześcijańskich zasad jako podstawy życia rodzinnego, narodowego i funkcjonowania państwa, to najpoważniejsze z zagrożeń, które doprowadziły już raz w przeszłości do upadku Rzeczypospolitej.

Czytając ten list, opublikowany na stronie Konferencji Episkopatu Polski, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest on swoistą odpowiedzią na rosnącą falę krytyki polskiego Kościoła i części jego książąt. Nie chodzi tylko o liczne skrywane dotąd przypadki pedofilii i inne grzechy ukazane w filmie „Kler”. Mam wrażenie, że tak jak PiS ucieka od swoich klęsk w historyczne sukcesy i godnościową retorykę, tak i Kościół próbuje dać odpór kroczącej laicyzacji i własnej bezradności.  Kościół wzorem partii rządzącej (a może odwrotnie?) atakuje z tym większym impetem, im większych spustoszeń doznaje we własnych szeregach. A wbrew fanfarom i pozorom porażka goni porażkę.

Nie widać szans na całkowity zakaz aborcji. Ba, nie udało się nawet przekonać Polaków, że in vitro jest „nieuprawnioną ingerencją w zamysły Pana Boga i naruszaniem Jego wyłącznych uprawnień w sprawach życia”. Zdecydowana większość Polaków uznała tę argumentację za archaiczną, podobną do tej, którą posłużył się papież Grzegorz XVI, który w 1831 r. sprzeciwił się oświetlaniu ulic w miastach i zakazał używania latarni w państwie kościelnym, bo „Bóg wyraźnie rozgraniczył dzień i noc i nie wolno Mu się przeciwstawiać, przedłużając naturalną porę dnia”.

Fiaskiem zakończyła się zmasowana akcja katechetów i proboszczów, którzy „diabelski Halloween” usiłowali zastąpić „dniem aniołka” lub „paradą wszystkich świętych”. Dzieci, którym w szkole nakazano przebrać się za św. Faustynę (autentyczne!) i tak nie pozwoliły się zastraszyć, wieczorem przebrały się w zabawniejsze stroje i ruszyły łowić cukierki. Także dorośli nie dali się przekonać, że Halloween to diabelski wynalazek, bo jak tu uwierzyć, że całe USA, Kanada, Wielka Brytania i wiele jeszcze cywilizowanych krajów, to terytoria zamieszkane przez czcicieli szatana, w dodatku traktowanych z sympatią przez tamtejszą katolicką hierarchię?

Mimo zmasowanej, wspólnej, państwowo-kościelnej akcji, nie udało się zmniejszyć liczby i liczebności parad równości ani nawet obrzydzić „tęczowych piątków” – szkolnych zajęć na temat tolerancji i różnorodności płciowej. Episkopat potknął się tu o własną nogę, oświadczając, że szkoła nie może łamać prawa i musi każdorazowo uzyskać zgodę rodziców na dodatkowe działania światopoglądowe. Biskupi nie dostrzegli, że „tęczowy piątek” precyzyjnie mieści się w działaniach obowiązkowych, bo antydyskryminacja wpisana jest w podstawę programową. Nie zauważyli też, że gdyby wprowadzić wymóg uzyskiwania zgody rodziców na działania światopoglądowe, to na wniosek rodziców tu i ówdzie wyprowadzono by ze szkoły religię… Na placu boju pozostał więc tylko ks. Dariusz Oko, który komentując w TVP Info ideę tzw. tęczowych piątków bredził, że w niemieckich szkołach 15-letnie dzieci uczone są, jak zaplanować nowy dom publiczny, który „spełni wszystkiezapotrzebowania i najbardziej chore fantazje”. Rację miał minister Brudziński mówiąc, że „w 40-milionowym narodzie jest też trochę idiotów”.

***

Pod listem na stulecie odzyskania niepodległości nie ma żadnego nazwiska. Nie podpisał go żaden hierarcha. Pod omawianym tekstem przeczytać można jedynie: „Pasterze Kościoła katolickiego w Polsce”. Trudno się oprzeć wrażeniu, że sygnatura ta nie jest dowodem jedności poglądów polskich biskupów. Wśród pasterzy trafiają się przecież pastuchy, tak jak wśród owieczek bywają barany.

Waldemar Mystkowski pisze o Dudzie.

Andrzej Duda w trakcie ciszy wyborczej udał się do małopolskich miejscowości Zakliczyna i Łowczówka, które do naszej historii weszły wraz z pierwszą poważną bitwą I Brygady w 1914 roku.

W ciszy szept jest krzykiem, a jak ma się przewiny jako polityk, ten wewnętrzny krzyk może być nie do zniesienia. I chyba coś takiego przeżywa prezydent, który ciągle zawodzi, a 100. rocznica odzyskania niepodległości jest oddana walkowerem, jeżeli to przełożyć na działania militarne, to Duda uciekł jako dowódca, a żołnierze jego zostali wysieczeni w krwawej jatce.

Jeszcze niedawno Duda perorował o referendum konstytucyjnym, które miało się odbyć 11. listopada, a na uroczystości najważniejszego święta narodowego od stuleci mieli przybyć wielcy tego świata. Niestety nikt nie przybędzie, bo Duda i PiS nie są już dla nikogo partnerami, przybędą za to faszyści z całej Europy i zhańbią nasze największe święto.

Nie wiadomo, czy z nimi poradzą sobie służby porządkowe, bo inny „orzeł” Jarosława Kaczyńskiego Joachim Brudziński ma kłopoty ze związkami zawodowymi policjantów, funkcjonariusze biorą chorobowe, nie godzą się na warunki socjalne, jakie zgotowała im władza.

Duda w Zakliczynie snuł jakąś dziwną pajęczynę eschatologiczną w imieniu poległych żołnierzy I Brygady. Duda wczuł się w rolę zabitego żołnierza i tak w jego imieniu się wypowiedział: „Było warto (stracić życie – przyp. mój), mimo że żyłem tylko 20 kilka lat”. Lepiej, żeby Duda jednak nie otwierał twarzy i nie tylko dlatego, że jej nie ma. Duda to taki statysta na planie filmowym, który udaje poległego i leży twarzą do ziemi.

Desperacką propozycję ratowania Święta Niepodległości przedstawił były minister spraw wewnętrznych rządu PO-PSL Bartłomiej Sienkiewicz, który wykombinował, aby rządzący wyłączyli 11 listopada spod ustawy o zgromadzeniach, a tym samym nie pozwolili na nacjonalistyczno-faszystowski Marsz Niepodległości. Jak pisze Sienkiewicz: „Przywróćmy Polsce jej święto zanim ekstremiści i prawica nie zniszczą do reszty, i święta, i Polski”.

Już jednak na to za późno. Świat zobaczy naszą hańbę i jej autorów: Dudę, Mateusza Morawieckiego i Jarosława Kaczyńskiego, którzy nas ośmieszają. Będziemy musieli jako naród żyć z tym piętnem.

Komentarze 3 to “Początek końca PiS”

  1. Hairwald 5 listopada 2018 @ 07:39 #

    Reblogged this on Holtei i skomentował(a):

    Nie została też wpuszczona do sztabu Kacpra Płażyńskiego red. Bakura z ESKI i red. Knapik z TVN. Usłyszeli, że „nikt tu Niemców nie zapraszał”. Klasa pani Natalii Płażyńskiej odzwierciedla więc szerszy problem.

  2. Earl drzewołaz 5 listopada 2018 @ 09:15 #

    Reblogged this on Earl drzewołaz i skomentował(a):
    Te wybory to powinien być mocny elektrowstrząs dla PiS-u, bo nie da się wygrać wyborów parlamentarnych wbrew miasteczkom i miastom. Kaczyńskim potelepie, potelepie, a potem odejdzie.

Trackbacks/Pingbacks

  1. PiS ma odpowiedź na swoją porażkę w II turze wyborów samorządowych: Wina Tuska | Hairwald - 5 listopada 2018

    […] Depresja plemnika […]

Dodaj komentarz