Rozdwojenie jaźni Ziobry: schizofrenia łamana przez paranoję

29 Gru

„Spytałem Z. Ziobrę o to, czy przeprosi W. Kwaśniaka za słowa o „rozzuchwalaniu przestępców”. Pismo kierowane na Min. Sprawiedliwości-PG i wychodzi rozdwojenie jaźni. Min. Spraw. odmawia odpowiedzi, twierdząc, że ZZ wypowiedział te słowa jako… Prokurator Generalny” – napisał poseł PO Krzysztof Brejza na Twitterze. Do wpisu dołączył swoją korespondencję z szefem resortu sprawiedliwości – prokuratorem generalnym. O słowach Ziobry na temat byłego wiceprzewodniczącego KNF Wojciecha Kwaśniaka pisała w swoim felietonie Eliza Michalik „Ziobro chciał „przykryć” aferę KNF „aferą Kwaśniaka”.

Internauci nie kryli oburzenia odpowiedzią, którą otrzymał poseł Brejza. – „Czy nie jest to lekceważenie i kpina z urzędu. Ci ludzie już tak się rozzuchwalili i są pewni, że będą rządzić dalej, że miło będzie popatrzeć na ich rozczarowanie. Buta kroczy przed upadkiem. W tym przypadku upadek będzie bolesny”; – „To może zrzutka na wizytę u psychiatry dla MS-PG. Rozdwojenie jaźni, niebezpieczne schorzenie”. – „To szczyt bezczelności czy głupoty?” – skomentował prof. Leszek Balcerowicz.

Nie zabrakło też kpin. – „Jako PG winien postawić sobie zarzuty, przesłuchać w charakterze podejrzanego i złożyć wniosek do sądu o areszt tymczasowy, jednocześnie składając dymisję z zajmowanych stanowisk!”; – „A jak zapyta Pan Prokuraturę, to odpowiedzą, że Ziobro powiedział to jako Minister Sprawiedliwości. Bareja się kłania”; – „Robi numer na paragraf 22?”.

Mamy też konflikt pomiędzy prawem społeczeństwa do kontroli poczynań władzy a dyplomatyczną dyskrecją niezbędną dla prowadzenia polityki. Tyle że tym konfliktem akurat władza PiS się nie przejmuje. Bo cała sprawa to dla niej po prostu narzędzie do atakowania politycznego wroga. A tłumaczce zostaje obywatelskie nieposłuszeństwo.

Dowody zbrodni?

Za kilka dni prokuratura ma przesłuchać tłumaczkę wielu polskich prezydentów i premierów Magdalenę Fitas-Dukaczewską na okoliczność rozmów premiera Donalda Tuska z prezydentem Władimirem Putinem tuż po katastrofie smoleńskiej. Prokuratura – przynajmniej w deklaracji – uzasadnia to dążeniem do ustalenia, czy premier Tusk popełnił zdradę dyplomatyczną, godząc się na to, by katastrofa wyjaśniana była zgodnie z konwencją chicagowską, czyli aby na miejscu prowadziła ją prokuratura rosyjska. „Zdradę dyplomatyczną” definiuje art. 129 kk. To „działanie na szkodę RP w stosunkach z rządem obcego państwa lub zagraniczną organizacją” (kara od roku do lat 10).

Nie bardzo wiadomo, co do tej sprawy miałyby wnieść zeznania tłumaczki, bo to, że strona polska zgodziła się na konwencję chicagowską jest niesporne. Sporna jest jedynie ocena prawna, czy ta zgoda była przestępstwem.

Być może – czego prokuratura nie deklaruje – zeznania tłumaczki mają dać dowód na inne przestępstwo, w sprawie którego też toczy się postępowanie: rzekomej organizacji zamachu i przyczynienia się do śmierci 96 osób. Może prokuratura ma nadzieję, że w obecności tłumaczki nad ciałami ofiar katastrofy prezydent Putin powiedział do premiera Tuska coś w rodzaju „melduję wykonanie zadania”?

Jarosław Kaczyński ratuje Polaków od smoleńskiej paranoi

Przesłuchanie zbędne i groźne

Przesłuchanie Magdaleny Fitas-Dukaczewskiej, oznaczające przymuszanie jej do ujawnienia tajemnicy tłumacza, nie jest konieczne ani nawet uzasadnione prawnie. Jest natomiast wydarzeniem precedensowym i ma charakter polityczny, bo może służyć do ataków i manipulacji informacjami o polityce prowadzonej przez politycznych konkurentów.

Siedmiu byłych prezydentów i premierów, których rozmowy tłumaczyła Magdalena Fitas-Dukaczewska: Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Komorowski, Jan Krzysztof Bielecki, Waldemar Pawlak i Hanna Suchocka, podpisało list protestacyjny, w którym przesłuchanie tłumaczki uznają za „złamanie zasady prawa i obowiązku tłumacza do zachowania pełnej tajemnicy przebiegu najważniejszych rozmów politycznych”, które „narazi polską dyplomację na utratę wiarygodności w przyszłych kontaktach zagranicznych”. Zwracają uwagę, że Dukaczewska „była dopuszczona (także przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Jarosława Kaczyńskiego) do największych tajemnic polskiej dyplomacji”.

Oczywiście można powiedzieć, że tajemnicom nic się nie stanie, bo przejmie je i pieczołowicie ochroni prokuratura. Tyle że dziś jest ona formacją polityczną podległą partii rządzącej. A śledztwa nie raz już służyły PiS-owi – także za poprzednich rządów – do prowadzenia polityki. Stojący na jej czele Zbigniew Ziobro zadbał zaś o to, by mieć prawo publicznie ujawniać wybrane przez siebie i dowolnie skomponowane informacje ze śledztwa. W takich rękach żadna tajemnica, w tym dyplomatyczna, nie jest bezpieczna. I służyć może politycznej manipulacji.

Czy możemy mówić o tajemnicy?

Rozmowy polityków w cztery oczy są poufne, ale nie pod względem prawnym. Żeby miały klauzulę poufności, ktoś musiałby ją każdej takiej rozmowie nadawać. A tego się nie da zrobić fizycznie, bo rozmowa to rozmowa, a nie dokument.

Rosyjskie gry wokół Smoleńska

Można by uznać z góry wszelkie rozmowy polityków określonego szczebla za tajemnicę, ale nie ma do tego podstawy prawnej. Nie ma w polskim prawie takiego pojęcia, jak tajemnica dyplomatyczna. Usiłowano je wprowadzić w 2012 r., po protestach w sprawie umowy ACTA i żądaniach, by rząd – Tuska – ujawnił swoje stanowisko negocjacyjne dla Komisji Europejskiej w tej sprawie (ujawnił). Parlament to prawo nawet uchwalił, ale Trybunał Konstytucyjny uznał przepis za niekonstytucyjny ze względu na tryb uchwalenia (tzw. wrzutka Rockiego, na etapie prac w Senacie). Potem rząd PO-PSL próbował do sprawy wrócić, ale budziła duży opór ze względu na naruszenie gwarantowanego konstytucją prawa obywateli do informacji o działaniach władzy publicznej.

Władza chciała, by tajemnicą dyplomatyczną były „informacje dotyczące spraw zagranicznych lub członkostwa Rzeczypospolitej Polskiej w Unii Europejskiej, których udostępnienie osobom i podmiotom niewykonującym zadań publicznych wymagających dostępu do takich informacji może osłabiać pozycję negocjacyjną lub procesową Rzeczypospolitej Polskiej lub w inny sposób osłabiać ochronę interesów RP lub Polaków za granicą lub interesów Rzeczypospolitej Polskiej związanych z członkostwem w Unii Europejskiej”. Była to zatem definicja „gumowa”, dzięki której można by utajniać właściwie wszystko. Np. właśnie stanowisko w sprawie ACTA czy stanowiska do trybunałów w Strasburgu i Luksemburgu. A także wszelkie rozmowy dyplomatyczne – bo kto by skontrolował ich treść?

Oczywiście rząd i tak może utajniać dokumenty, nadając im klauzulę poufności. Ale od tej klauzuli można się odwołać do sądu. I to jest sposób na znalezienie równowagi pomiędzy prawem do społecznej kontroli poczynań władzy a niezbędnej w dyplomacji dyskrecji. Definicja „tajemnicy dyplomatycznej”, przez swoją rozciągliwość i niedookreśloność, mogła tę sądową kontrolę ograniczyć lub udaremnić.

Skutek braku definicji tajemnicy dyplomatycznej jest taki, że rozmowy polityków w cztery oczy chroni tylko obyczaj. I najczęściej to działa. Latem tego roku w USA wybuchła afera, gdy demokraci żądali przesłuchania w Kongresie tłumaczki rozmów prezydentów Trumpa i Putina na szczycie w Helsinkach. Trump i jego otoczenie odmawiali informacji o treści tych rozmów, a demokraci podejrzewali, że Trump „sprzedał” Putinowi Ukraińców, obiecując poparcie dla referendum w Donbasie za przynależnością do Rosji. Ostatecznie od przesłuchania tłumaczki odstąpiono, szanując jej zobowiązanie do tajemnicy.

Tajemnica tłumacza

O tajemnicy tłumacza przysięgłego mówią międzynarodowe standardy. Polscy tłumacze mają swój Kodeks Tłumacza Przysięgłego. Jego par. 6 stanowi: „Tłumacz przysięgły zobowiązany jest do zachowania tajemnicy zawodowej, którą objęte są wszelkie informacje uzyskane w związku z tłumaczeniem, w tym również informacje, których nieumyślne ujawnienie zagrażałoby bezpieczeństwu obrotu gospodarczego, oraz ponosi całkowitą odpowiedzialność osobistą za sposób ich przechowywania w każdej postaci”.

Magdalena Fitas-Dukaczewska podkreśla dodatkowo, że aby być tłumaczką rozmów dyplomatycznych, musiała dostać tzw. poświadczenie bezpieczeństwa przyznawane przez ABW. Jest dopuszczona do tajemnic najwyższego stopnia i traktuje to jako zobowiązanie do ich bezwzględnej ochrony.

Kto może zwolnić tłumacza przysięgłego z tajemnicy rozmowy premiera? Zapewne premier. Pytanie: który? Premier Morawiecki? Czy premier Tusk, czyli ten, którego rozmowę tłumaczyła?

Z racjonalnego punktu widzenia zwolnienie Dukaczewskiej z tajemnicy przez premiera Morawieckiego jest niemożliwe, bo nie może być dokonane w ciemno. Premier musi najpierw wiedzieć, co było mówione, by ocenić, czy może tłumaczkę zwolnić z tajemnicy i w jakim zakresie. A nie zna treści rozmowy. Uznanie takiego zwolnienia przez tłumaczkę za ważne jest problematyczne.

Luka w prawie

Z tajemnicy zawodowej może ją zwolnić prokuratura. I nie ma przy tym żadnych ograniczeń – takich, jakie są w przypadku dziennikarzy, prawników czy lekarzy (art. 180 kpk, par. 2) :„mogą być przesłuchiwane co do faktów objętych tą tajemnicą tylko wtedy, gdy jest to niezbędne dla dobra wymiaru sprawiedliwości, a okoliczność nie może być ustalona na podstawie innego dowodu”. Nie mówiąc już o ochronie, jakiej podlega dziennikarskie źródło informacji, która może być uchylona tylko dla ścigania najcięższych przestępstw. I tylko przez sąd.

Gdyby tłumacze przysięgli byli chronieni jak dziennikarze w przypadku tajemnicy źródła, można by uznać, że taka ochrona wystarczająco równoważy interes wymiaru sprawiedliwości, prawo społeczeństwa do kontroli poczynań władzy i interes państwa w ochronie tajemnicy dyplomatycznej. Ale dziś tłumacze chronieni są tylko dobrym obyczajem. A ten w państwie PiS nie obowiązuje.

Z politycznego punktu widzenia zwolnienie tłumacza z tajemnicy dyplomatycznych rozmów byłoby niebezpiecznym precedensem zaprzęgającym dyplomację do walk wewnętrznych między rywalami politycznymi. Szczególnie w warunkach, gdy prokuratura jest narzędziem tej politycznej gry.

Magdalena Fitas-Dukaczewska – jak się wydaje – podziela tę opinie i czuje się zobowiązana do lojalności wobec osób, dla których pracowała, i wobec zasad etyki zawodu tłumacza. W tych warunkach pozostaje jej obywatelskie nieposłuszeństwo, czyli odmowa zeznań i poddanie się karze grzywny. Ze świadomością, że prokuratura może ponawiać wezwania na przesłuchania i wymierzać karę grzywny dowolną liczbę razy.

Rząd do ostatniej chwili pracował nad projektem zmian w ustawie o akcyzie, która ma powstrzymać wzrost cen energii elektrycznej w 2019 r. W piątek 21 grudnia opublikowano jej pierwszą wersjęzakładającą obniżenie akcyzy za energię elektryczną z 20 do 5 zł za megawatogodzinę (MWh) i redukcję opłaty przejściowej o 95 proc. – to niewielki element naszego rachunku za energię, który trafia do koncernów energetycznych za rozwiązane w latach 90. kontrakty długoterminowe. Projekt był jednak pełen luk – przepisy nie dawały żadnej gwarancji, że ceny nie wzrosną, nie było też rozwiązań dla firm i samorządów dających im możliwość renegocjacji podpisanych już umów energetycznych na 2019 r. – a do tego politycznie zobowiązali się premier Mateusz Morawiecki i minister energii Krzysztof Tchórzewski. Dlatego wieczorem 27 grudnia, na kilkanaście godzin przed posiedzeniem, pojawiła się autopoprawka do ustawy, dodająca szereg nowych rozwiązań – część z nich pojawiła się w propozycjach MinEner dyskutowanych wewnątrz rządu, do których dotarła Polityka Insight. Posłowie dowiedzieli się o niej następnego dnia z mediów.

Co Morawiecki i Tchórzewski mówią o rosnących cenach prądu

Rząd wraca do pomysłu zamrożenia cen

Zgodnie z autopoprawką opłaty za przesył i dystrybucję energii elektrycznej dla gospodarstw domowych w 2019 r. nie będą mogły być wyższe, niż były 31 grudnia 2018 r., a za sprzedaż – nie wyższe, niż były 30 czerwca 2018 r., uwzględniając przewidziane w ustawie obniżenie akcyzy i opłaty przejściowej. Państwowe i prywatne spółki będą musiały zastosować się do tego od 1 stycznia 2019 r. Prościej mówiąc, rząd zamierza po prostu zamrozić ceny energii elektrycznej dla gospodarstw domowych. Do starych cen mają też wrócić samorządy i firmy. Autopoprawka stanowi bowiem, że spółki obracające energią – zarówno te państwowe, jak i prywatne – będą musiały zmienić zawarte po 30 czerwca 2018 r. umowy z tymi podmiotami, jeśli określona w nich cena za prąd jest wyższa niż w poprzedniej umowie. Firmy energetyczne będą miały na to czas do 1 kwietnia 2019 r., przy czym niższa stawka za energię będzie naliczana już od 1 stycznia.

Prąd plus – czyli będzie drożej

Jest kij, musi być i marchewka

Jeśli firmy energetyczną się nie podporządkują zapisom ustawy i nie obniżą cen, mogą dostać karę w wysokości 5 proc. ich rocznych przychodów. Rząd przygotował jednak też marchewkę, czyli rekompensaty za utracone przychody, które mają pochłonąć ok. 4 mld zł. W tym celu powołany ma zostać nowy Fundusz Wypłaty Różnicy Ceny. To zupełnie nowy twór, który zostanie zasilony m.in. przychodami państwa ze sprzedaży 55,8 mln uprawnień do emisji CO2. To niewykorzystane w przeszłości uprawnienia, które rząd może sprzedać i zasilić budżet państwa – Komisja Europejska już się na to zgodziła. Jednak zgodnie z unijnym prawem 50 proc. przychodów ze sprzedaży tych uprawnień powinno trafić na inwestycje wspierające nowoczesną transformację sektora energetycznego. Tymczasem rząd chce przeznaczyć na rekompensaty aż 80 proc. przychodów ze sprzedaży uprawnień, co może wywołać reakcję Brukseli, która może uznać to za niedozwoloną pomoc publiczną. W takiej sytuacji firmy będą musiały zwrócić otrzymane środki.

Dlaczego jesteśmy zakładnikami węgla

Ceny i tak wzrosną, tylko z opóźnieniem

Propozycje rządu – o ile nie zostaną zakwestionowane przez Komisję Europejską – powinny sprawić, że w 2019 r. nie zapłacimy wyższych rachunków za prąd. Władza zyska spokój w roku wyborczym, przerzucając problem wzrostu cen energii na kolejny rząd, ale cena za mrożenie cen będzie ogromna. Zaproponowane przepisy de facto zawieszają funkcjonowanie wolnego rynku w sektorze energii i mogą doprowadzić do upadku wielu prywatnych sprzedawców i dystrybutorów energii – nie wiadomo bowiem, czy środków na rekompensaty starczy dla wszystkich. Nierozwiązany pozostaje też główny problem polskiej energetyki, czyli oparcie 80 proc. produkcji prądu na węglu. Jeśli ceny uprawnień do emisji CO2 będą rosły dalej – a wszystko na to wskazuje – skala podwyżek w 2020 r. będzie ogromna, ale kolejny manewr z mrożeniem cen może się już nie udać. Środków na rekompensaty może po prostu zabraknąć w budżecie. Kryzys wokół cen energii to też dzwonek ostrzegawczy dla opozycji, która jeśli poważnie myśli o przejęciu władzy, powinna skupić się na przygotowywaniu planów reformy sektora energetycznego i to w sytuacji zbliżającego się spowolnienia gospodarczego.

Podczas Świąt zapomnieli o tym niektórzy hierarchowie Kościoła.

Święta już za nami. Nie powiem, było miło i przyjemnie, ale wielka szkoda, że  niektórzy hierarchowie Kościoła znowu połączyli piękno Bożego Narodzenia i jego przesłanie z polityką.

Metropolita gdański arcybiskup Leszek Sławoj Głódź widocznie świetnie czuje się w roli tego, co to wiedzie swoje owieczki nie tylko ku Chrystusowi, ale i ku właściwym wyborom politycznym. Duchowny naprawdę bardzo się stara, by w 2019 roku Polacy dokonali „dobrego” wyboru i postawili na partię, która ma pełne wsparcie Polskiej Instytucji Kościelnej. Oczywiście, nie powiedział tego wprost, bo jednak nie bardzo wypadało prowadzić podczas pasterki tak jawną agitację polityczną, ale przekaz poszedł bardzo czytelny.

Poprosił, by wierni modlili się żarliwie o „polskie dziś” i „ład polskich serc”. By była to modlitwa „o (…) odbudowę polskiej wspólnoty wspartej o stabilny fundament naszej narodowej tożsamości religijnej i kulturowej, nie skażonej manipulacjami pamięci historycznej. Akceptację i wspieranie decyzji i rozstrzygnięć, które niosą dobrą i konkretną pomoc, m.in. rodzinom. O wykorzenienie z polskiego życia publicznego nihilizmu. Tego jałowego „nie bo nie”, dyktowanego politycznym egoizmem i destrukcją społecznej wrażliwości”. No, jakaż ta opozycja wredna. Teraz, gdy wreszcie jest tak dobrze, gdy mamy tak wspaniałą partię u władzy, ona neguje wszystko i działa wręcz przeciwko Polakom, którym tak super się teraz żyje. Patrz narodzie i słuchaj, a potem przy urnie pamiętaj, kogo wybrać.

Głódź nie zapomniał też o wiernym słudze Kościoła, czyli Henryku Jankowskim, któremu dziękował za „ofiarną posługę w służbie Chrystusa”, a doniesienia medialne o nim nazwał pomówieniami głoszonymi przez środowiska wrogie Kościołowi.

Kolejny propagator jedynie słusznej partii, arcybiskup Stanisław Gądecki, również nie omieszkał wykorzystać Bożego Narodzenia do wygłoszenia swoich prawd o tzw. miękkim totalitaryzmie, który „stara się zmarginalizować chrześcijan i chrześcijaństwo w imię fałszywego szacunku dla tych, którzy nie są chrześcijanami”. Oburzony piętnował te poznańskie szkoły, które zrezygnowały z jasełek i szkolnych wigilii na rzecz spotkań świątecznych, a to postawa nie do zaakceptowania, bo jasełka są zgodne z polskim prawem.

Odwołał się do Konstytucji, mówiąc, że „ustawa zasadnicza zakłada, że władze publiczne zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, zapewniając jednocześnie swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. Ponadto Konstytucja stwierdza, że polska kultura jest zakorzeniona w chrześcijańskim dziedzictwie narodu, a strzeżenie jej stanowi obowiązek władz publicznych. Co więcej, prawo oświatowe zakłada, że nauczanie i wychowanie powinno się odbywać z poszanowaniem chrześcijańskiego systemu wartości”. Szkoda, że zapomniał dodać, iż wpisana w Konstytucję wolność sumienia i religii powinna działać w obie strony, czyli… szanujmy prawo do swojej wiary, ale nie narzucajmy jej innym. Nie zmuszajmy wyznawców innych religii, ateistów czy agnostyków do udziału w rzymsko – katolickiej formie świętowania.

Metropolita poznański nie zapomniał wspomnieć też o promowaniu związków jednopłciowych, aborcji czy też programach szkolnych dotyczących seksualności, które nie są niczym innym, jak bezsensownym rozbudzaniem seksualności wśród dzieci. Było też o gender i nieszczęsnej konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet. A wszystkie te działania i postawy to rodzaj kolonizacji, która „zmierza do światowej dominacji ośrodków liberalnych, bo jeśli zniszczy się tkankę społeczną opartą na tradycyjnych wartościach, to nie będzie już żadnej tożsamości narodowej, religijnej ani nawet płciowej. Takim społeczeństwem będzie można najłatwiej manipulować”.

Czy naprawdę takich tekstów oczekiwali katolicy, którzy tłumnie wybrali się na pasterkę? Przecież powinno być o tych pasterzach, którzy przybieżeli do Betlejem, o Bogu, co się narodził tej nocy. Powinno być to kazanie pełne radości, łączące ludzi w miłosierdziu. O nadziei, wierze, miłości, dobrym sercu, wspólnocie….

Tak powinno być, a jednak nie. Odnoszę wrażenie, że w polskim Kościele od jakiegoś czasu toczy się walka między dobrem a złem. Walka, która może doprowadzić tę instytucję do przepaści, bo wierni w końcu się wkurzą i wtedy nie będzie żadnego zmiłuj, a sny o potędze rozpadną się jak domek z kart. Jeszcze nasi duchowni są jak święte krowy, jeszcze czerpią pełnymi garściami kasę z rządowego koryta, jeszcze wciąż bazują na naiwności swoich wiernych, ale już niedługo to potrwa. Albo się wreszcie opamiętają i zajmą swoją robotą albo przyjdzie czas na zaciskanie pasa, a to będzie bolało. Ojjj będzie…

Waldemar Mystkowski pisze o Mateuszu Morawieckim, który rżnie Polaków w kwestii podwyżki cen pradu.

Paniczne zażegnywanie kryzysu, jaki grozi w związku z podwyżką cen prądu, to doskonały przykład PiS w pigułce. Fundnęli nam ten horror na koniec roku, nie powstydziłby się go sam Alfred Hitchcock. Można było ustawę przeprowadzić już dawno i przesunąć pieniądze z jednej kieszeni budżetu do spółek energetycznych, gdyby rząd pracował nad nią.

To, że dzisiaj do Polaków dotrze wiadomość, że podwyżek prądu nie będzie to guzik prawda, bo szybko ceny dadzą znać o sobie. Nie tylko w samorządach, które obciążone są podwyżkami i dostały już rachunki do zapłaty w przyszłym roku, ale w przedsiębiorstwach, które muszą wpisać cenę elektryczności do kosztów produkcji i usług. Ma być zapis w ustawie o renegocjowaniu cen do kwietnia przyszłego roku. Istny „Miś” Barei na przyszłoroczny Prima Aprilis.

Nagła sesja Sejmu pod koniec roku służy tylko temu, aby przepchać ustawę o cenach prądu. Najpierw nagle spłynął projekt ustawy do Sejmu napisany na kolanie, wielkości dwóch stron, aby tuż przed sesją wpłynęła autopoprawka rządu do własnego projektu, mająca 11 stron.

Ile będzie błędów w tej ustawie, można tylko się spodziewać. Zapowiada się  bubel prawny roku, a może nawet kadencji, dziesięciolecia, stulecia, bo Komisja Europejska może nie wydać zgody na zasilanie spółek skarbu państwa.

Mateusz Morawiecki z trybuny sejmowej uzasadniał podwyżkę cen, że to wina  poprzedniego rządu PO-PSL, konkretnie zaś Donalda Tuska, bo nie zawetował szczytu unijnego w sprawie pakietu klimatycznego. Nie trzeba za bardzo się wysilać, aby na stronach prezydent.pl sprawdzić, iż to Lech Kaczyński w 2008 roku ogłosił to „sukcesem polskim”, nie ma zaś słowa o wecie.

Zresztą ograniczenie emisji CO2 jest w interesie naszego zdrowia, które jest najcenniejsze dla nas, o tym powinien wiedzieć Morawiecki, który chcąc się kiedyś popisać znajomością fraszki Jana Kochanowskiego, spowodował wybuch śmiechu w internecie. Debatę i zadawanie pytań na sali sejmowej ograniczono do 30 sekund, które nawet nie pozwalają na wyrecytowanie „Na zdrowie” Jana Kochanowskiego.

Podwyżka cen prądu jest spowodowana zakupem praw do emisji CO2, a my właśnie go zakupujemy za horrendalne ceny, bo rząd niczego nie robi, aby zmniejszyć zagrożenie dla naszego zdrowia i nie produkować rekordowo CO2.

Dlaczego piszę, że Morawiecki to dubeltowy Marek Suski? Z prostego powodu – „orzeł intelektu” Suski powiedział, że gdyby rząd PO Ewy Kopacz nie zamknął kopalni, które planował, to nie trzeba byłoby importować węgla z Rosji. Otóż rząd PO-PSL nie zamknął żadnej kopalni, a zrobiły to rządy PiS Beaty Szydło i Morawieckiego. Z Suskiego możemy się śmiać, bo to tylko fajtłapa, choć jest szefem gabinetu politycznego Morawieckiego. Ten ostatni jest o wiele groźniejszy, gdyż to Pinokio w każdym wygłaszanym zdaniu.

A za prąd zapłacimy więcej w podatkach i to większych, niż gdybyśmy płacili bezpośrednio. Zapłacimy jednak jeszcze czymś bezcennym, czego uczeń Morawiecki w szkole się nie nauczył – zapłacimy swoim zdrowiem. Nie dość, że dubeltowy Suski, tj. Morawiecki, opróżnia nam kieszenie, to zabiera zdrowie, a niektórym życie – 44 tys. Polaków umiera rocznie z powodu smogu.

żegna Kazimierza Kutza;

Komentarze 3 to “Rozdwojenie jaźni Ziobry: schizofrenia łamana przez paranoję”

  1. Hairwald 29 grudnia 2018 @ 08:28 #

    Reblogged this on Holtei i skomentował(a):

    Czy nie jest to przypadkiem niedozwolona przez UE pomoc publiczna, co Unia zaraz zakwestionuje? I plan rządu się zawali? Na jak długo uda się te podwyżki cen prądu zatrzymać?

Trackbacks/Pingbacks

  1. PiS ma na sumieniu jeszcze cięższe afery. Poznamy je w 2019 roku | Hairwald - 29 grudnia 2018

    […] Depresja plemnika […]

  2. PiS zwala swoją winę na Platformę i Unię | Earl drzewołaz - 29 grudnia 2018

    […] Depresja plemnika […]

Dodaj komentarz