Następne wybory trzeba wygrać z PiS, co jest wielce prawdopodobne, następnie rozliczyć bezprawie, włącznie z odsiadką dla Kaczyńskiego

22 Paźdź

Prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie oszustwa, jakiego miał się dopuścić Kaczyński wobec Birgfellnera. Czekała 259 dni, choć przepisowo powinno być 30, w kółko przesłuchując biznesmena i wlepiając mu grzywny. Dlaczego tak długo? Bo 5 października zmieniły się przepisy dające szanse na dochodzenie sprawiedliwości, a 13 października były wybory

Gerald Birgfellner przy pomocy dwóch swoich adwokatów – Romana Giertycha i Jacka Dubois – złożył 25 stycznia 2019 roku „zawiadomienie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa” opisanego w art. 286 par. 1 kodeksu karnego. Przewiduje on karę do 8 lat dla osoby, która „w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym mieniem za pomocą wprowadzenia jej w błąd albo wyzyskania błędu lub niezdolności do należytego pojmowania przedsiębranego działania”.

21 października opinia publiczna dowiedziała się, że śledztwa nie będzie.

Dowodów na to, jak Kaczyński wprowadzał Birgfellnera w błąd dostarczyły zapisy rozmów, które biznesmen zaczął rejestrować widząc, że jest zwodzony i oszukiwany.

Ale Prokuraturze Okręgowej w Warszawie nie wystarczyły nagrania jednoznacznych wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego (typu „nie chcę nikogo oszukać, ale…”) i dziesiątki dokumentów przedstawionych przez Birgfellnera – potwietrdzających, że wykonał zamówioną przez Kaczyńskiego pracę i nie dostał zapłaty.

Śledczy mieli sprawić, by Kaczyński nie został przesłuchany i nie stanął przed sądem. Dlaczego jednak odmowa wszczęcia śledztwa zajęła prokuraturze blisko dziewięć miesięcy, czyli o osiem dłużej pozwalają przepisy kodeksu postępowania karnego?

O tym jest ten tekst.

Daty mówią same za siebie

Na pierwsze przesłuchania Birgfellnera wezwano jeszcze w pierwszej połowie lutego. Nic dziwnego – zgodnie z kodeksem postępowania karnego prokuratura powinna wydać postanowienie o wszczęciu lub odmowie wszczęcia śledztwa w ciągu 30 dni od złożenia zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Zatem przepisowy termin upłynął z końcem lutego 2019 roku. W marcu 2019 nadal nie było rozstrzygnięcia, ale Renata Śpiewak, prokurator prowadząca sprawę, została awansowana z prokuratury rejonowej do okręgowej.

„Sytuacja jest o tyle komiczna, że niektórzy prokuratorzy mieli w tym czasie dyscyplinarki za przekraczanie tego 30-dniowego terminu. Taki zarzut postawiono na przykład Krzysztofowi Parchimowiczowi” – komentuje dla OKO.press pełnomocnik Birgfellnera, adwokat Jacek Dubois.

W ciągu tych rekordowych prawie dziewięciu miesięcy, gdy prokuratura nie mogła podjąć decyzji w sprawie wszczęcia postępowania austriackiego biznesmena przesłuchano siedem razy, w tym raz w Wiedniu (za pośrednictwem austriackiej prokuratury). Sesje trwały razem ponad 50 godzin.

„Nie spotkałem się jeszcze z tak wydłużanym postępowaniem. W tym czasie ukryć można było wszystkie dowody. Próbowano straszyć pana Birgfellnera. Podczas jednego z przesłuchań w prokuraturze w pokoju obok czekało trzech urzędników skarbowych” – relacjonuje mec. Dubois.

Prokurator Renata Śpiewak kilkukrotnie nakładała także na Gerarda Birgfellnera grzywny za niestawiennictwo. Każda w wysokości 3 tysięcy złotych. Birgfellner nie mieszka w Polsce i jego pełnomocnicy uprzedzali prokuraturę, że wyznaczony termin jest niedogodny. Wszystkie grzywny uchylał sąd.

„W sytuacji poważnych zarzutów przesłuchiwana jest osoba, która twierdzi, że jest ofiarą określonej działalności. Przesłuchiwana jest tyle razy i tak intensywnie, że powstaje pytanie, czemu to ma służyć” – komentował sprawę w kwietniu Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar.

Kaczyńskiego, który jest głównym bohaterem tej historii, nie przesłuchano dotąd ani razu.

„Żeby przesłuchać Jarosława Kaczyńskiego trzeba wszcząć postępowanie. W przypadku takich rzeczy, jakie nagrano na taśmach, nie wyobrażałem sobie, żeby do tego miało nie dojść. Ale całe działanie prokuratury skupiało się na tym, by uchronić pana Kaczyńskiego przed stawieniem się przed organami wymiaru sprawiedliwości i składania wyjaśnień pod odpowiedzialnością karną” – komentuje Jacek Dubois.

Przypomnijmy – na nagraniach sporządzonych przed Geralda Birgfellnera słychać, jak Jarosław Kaczyński mówi, że chciałby mu zapłacić za wykonaną pracę, zwrócić koszty, ale potrzebuje podstawy. Ale oficjalnie zleceniodawcą była spółka-córka Srebrnej – Nuneaton, która nie była wypłacalna. Jako dobrą drogę do tego proponuje pozwanie Srebrnej do sądu i obiecuje, że zezna w sądzie na korzyść Birgfellnera.

„Przecież ja nie chcę nikogo oszukiwać. Ja wiem, że to było robione dla nas” – mówi prezes PiS. Wiele razy potwierdza, że praca, jaką wykonał Birgfellner była przez niego zamówiona, została wykonana, ale niezapłacona.

Potwierdza to 50 dokumentów, w tym uchwały Zarządu i Rady Fundacji Srebrna, pełnomocnictwa, projekty umów z bankiem Pekao SA i innymi partnerami, jakie w prokuraturze złożyli pełnomocnicy. W nagranych rozmowach sam Kaczyński twierdzi, że te dokumenty to „mocne argumenty”, które przekonają sąd, że zapłata od Srebrnej się należy.

Dla prokuratury okazały się jednak niewystarczająco mocne.

Jak działa taka prokuratura

Prowadzenie sprawy „wież Kaczyńskiego” przez prokuraturę pokazuje, jak dalece uzależniona jest ona od władz. Kieruje nią Prokurator Generalny, który jest jednocześnie Ministrem Sprawiedliwości i partyjnym partnerem osoby, wobec której pada poważny zarzut.

Zwierzchnikiem prokuratorów jest Prokurator Krajowy, którego powołuje premier na wniosek Prokuratora Generalnego. Szeregowych prokuratorów powołuje na stanowiska Prokurator Generalny na wniosek Prokuratora Krajowego.

Dyscyplinuje prokuratorów z kolei Sąd Dyscyplinarny, którego przewodniczącego i zastępcę powołuje Prokurator Generalny. W drugiej instancji orzeka z kolei Sąd Najwyższy w składzie: dwóch sędziów Izby Dyscyplinarnej i jednego ławnika SN powołanych przez neo-KRS i Senat.

Po pierwszej sesji przesłuchań Birgfellnera, 10 i 11 lutego 2019, doszło do słynnego spotkania Jarosława Kaczyńskiego ze Zbigniewem Ziobrą. Prezes PiS, odwrotnie niż ma w zwyczaju, nie zaprosił Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego na Nowogrodzką, ale sam odwiedził go w siedzibie Ministerstwa Sprawiedliwości.

Ten zbieg terminów musiał być zupełnie przypadkowy, Zbigniew Ziobro publicznie zapewniał, że „Jarosław Kaczyński nie zapoznawał się z aktami sprawy pana Birgfellnera”.

Skąd data odmowy?

W kwietniu na łamach OKO.press sposób działania prokuratury komentowała prof. Anna Rakowska-Trela z Uniwersytetu Łódzkiego: „Czynności sprawdzające są w tej sprawie przeciągane poza nie granice tylko kodeksowe, ale i granice zdrowego rozsądku”.

Ale jakiś „rozsądek” w tym był. Prokuratura miała na celu uniknięcie skandalu przed wyborami.

Wszczęcie śledztwa oznaczałoby przesłuchanie Jarosława Kaczyńskiego w charakterze świadka, rzecz dla PiS niedopuszczalna. Ale gdyby prokuratura podjęła decyzję o niewszczynaniu postępowania w przepisowym terminie, czyli do końca lutego, czy choćby w kwietniu albo maju, sąd mógłby uchylić to postanowienie jeszcze przed wyborami. A przy okazji opublikować uzasadnienie niewygodne dla władzy.

Dlatego prokuratura podjęła decyzję 11 października, czyli niby przed wyborami parlamentarnymi 13 października. Ale wysłano je do skarżących prawie 10 dni później.

Pełnomocnicy sugerują, że ta data może być nieprzypadkowa z jeszcze jednego powodu.

Droga się wydłużyła

Birgfellnerowi i jego pełnomocnikom przysługuje oczywiście zażalenie na odmowę wszczęcia śledztwa, z którego zamierzają niezwłocznie skorzystać.

Tak się jednak złożyło (nie rozstrzygamy czy to przypadkowy zbieg okoliczności, czy nie), że 21 lutego 2019 roku, czyli trzy tygodnie po złożeniu przez Birgfellnera zawiadomienia w prokuraturze, do Sejmu wpłynął rządowy projekt nowelizacji kodeksu postępowania karnego i innych ustaw.

Nowelizację uchwalono w lipcu, a przepisy weszły w życie 5 października 2019. Zmiany dotyczyły właśnie m.in. art. 55 par. 1 i art. 330 par. 2, które dotyczą wnoszenia tzw. subsydiarnego aktu oskarżenia (przez osobę poszkodowaną).

Do tej pory art. 55 § 1 zd. 1 kpk brzmiał następująco:

„W razie powtórnego wydania postanowienia o odmowie wszczęcia lub o umorzeniu postępowania w wypadku, o którym mowa w art. 330 § 2, pokrzywdzony może w terminie miesiąca od doręczenia mu zawiadomienia o postanowieniu wnieść akt oskarżenia do sądu, dołączając po jednym odpisie dla każdego oskarżonego oraz dla prokuratora”.

Obecnie brzmi on:

„W razie powtórnego wydania postanowienia o odmowie wszczęcia lub o umorzeniu postępowania w wypadku, o którym mowa w art. 330 § 2, pokrzywdzony może w terminie miesiąca od doręczenia mu zawiadomienia o postanowieniu prokuratora nadrzędnego o utrzymaniu w mocy zaskarżonego postanowienia wnieść akt oskarżenia do sądu, dołączając po jednym odpisie dla każdego oskarżonego oraz dla prokuratora”.

Do tej pory art. 330 § 2 kpk brzmiał:

„Jeżeli organ prowadzący postępowanie nadal nie znajduje podstaw do wniesienia aktu oskarżenia, wydaje ponownie postanowienie o umorzeniu postępowania lub odmowie jego wszczęcia. W takim wypadku pokrzywdzony, który wykorzystał uprawnienia przewidziane w art. 306 § 1 i 1a [stanowią one o zażaleniu], może wnieść akt oskarżenia określony w art. 55 § 1 – o czym należy go pouczyć”.

Obecnie przepis ten brzmi: „§ 2. Jeżeli organ prowadzący postępowanie nadal nie znajduje podstaw do wniesienia aktu oskarżenia, wydaje ponownie postanowienie o umorzeniu postępowania lub odmowie jego wszczęcia.

Postanowienie to podlega zaskarżeniu tylko do prokuratora nadrzędnego.

W razie utrzymania w mocy zaskarżonego postanowienia pokrzywdzony, który dwukrotnie wykorzystał uprawnienia przewidziane w art. 306 § 1 i 1a, może wnieść akt oskarżenia określony w art. 55 § 1 – o czym należy go pouczyć”

Co to oznacza?

Dotychczas pokrzywdzony miał prawo złożyć subsydiarny akt oskarżenia w przypadku, gdy po złożeniu zażalenia, prokuratura ponownie wydaje postanowienie o odmowie wszczęcia postępowania.

Obecnie pokrzywdzony, który otrzymał odpowiedź odmowną na swoje zażalenie może je zaskarżyć tylko do prokuratora nadrzędnego. Możliwość wystąpienia do sądu z oskarżeniem subsydiarnym przysługuje dopiero po kolejnej odmowie prokuratury.

To zasadnicze wydłużenie ścieżki tej formy dochodzenia sprawiedliwości.

Sytuacja wygląda bowiem następująco. Aż dziewięć miesięcy zajęło prokuraturze podjęcie decyzji. Teraz postępowanie sądowe będzie trwało kolejnych kilka miesięcy. Zakładając, że sąd uchyli postanowienie o niewszczynaniu śledztwa, prokuratura może znowu nieprzepisowo czekać miesiącami z kolejną decyzją.

A jeśli ta znowu będzie negatywna, sprawa ponownie wyląduje w prokuraturze, ale wyższego szczebla. Oznacza to, że nawet dwa lub trzy lata może zająć Gerardowi Birgfellnerowi skierowanie sprawy na drogę sądową. O ile w ogóle się uda.

Kilkaset osób – fanatycznych posłów i posłanek o niezwykle ciasnych horyzontach umysłowych i kompletnie impregnowanych na wiedzę – próbuje narzucić innym, jak mają żyć i wychowywać dzieci.

Od dawna jest dla mnie oczywiste, że w edukacji seksualnej nie chodzi wyłącznie o edukację seksualną. Choć jest niezmiernie ważne, żeby ona była. Żeby dorastające dzieci wiedziały, jak funkcjonuje ich ciało i ciała ludzi płci przeciwnej, że seks jest czymś naturalnym i zdrowym, jak jedzenie czy spanie, i że tak jak one, dla dobra naszego własnego i innych ludzi, powinien być ujęty w pewne ramy. Żeby dowiadywały się, czym są relacje między płciami i czym są granice, nasze i innych, że oprócz przyjemności seks niesie też konsekwencje, że nie ma wartościowego „tak” bez umiejętności mówienia „nie”, że dorosłym nie wolno dotykać dzieci w pewien sposób i że jeśli tak się stanie, trzeba alarmować, wreszcie, że oprócz niechcianej ciąży istnieją także choroby przenoszone drogą płciową, którym można zapobiegać i które można leczyć.

Jest jednak jeszcze inne oblicze wielkiego tematu, którym jest dla Polaków edukacja seksualna – polityczne i symboliczne.

Bo oto teraz kilkaset osób – posłów i posłanek o niezwykle ciasnych horyzontach umysłowych, fanatycznych przekonaniach, kompletnie impregnowanych na wiedzę, próbuje narzucić innym, jak mają żyć i wychowywać dzieci.

I w tym momencie dyskusja przestaje dotyczyć edukacji, a zaczyna być o czymś innym. O prawie dostępu do nowoczesnej wiedzy medycznej i psychologicznej, o tworzeniu bezczelnie, pod samym naszym nosem zrębów fundamentalistycznego państwa religijnego, o ograniczaniu naszych praw i wolności, jak prawo do decydowania o sobie i swoich dzieciach na podstawie wszystkich możliwych informacji, o prawie do postępowania, jak nam się podoba i wydaje właściwe, a nie jak podoba się księżom i politykom, którym księża pomagają w kampaniach wyborczych.

Stara i głupia śpiewka, że edukacja seksualna to temat zastępczy jest po to, by uśpić naszą czujność, byśmy nie dostrzegli zagrożenia i nie zauważyli, jak krok po kroku buduje się, tuż pod naszym nosem, przerażające i złowrogie państwo religijne, w którym nikt oprócz księży katolickich, polityków PiS, Konfederacji, faszystów i nacjonalistów nie ma prawa głosu.

W demokracji nie istnieją tematy zastępcze – wszystko, o czym opinia publiczna chce mówić, jest ważne, a o wadze tematu świadczy poruszenie, jakie wywołuje. W wolnym kraju, jeśli chcesz o czymś rozmawiać, możesz o tym rozmawiać bez protekcjonalnych połajanek facetów u władzy lub facetów w sutannach twierdzących, że to temat zastępczy. Jeśli cię łają i tobą manipulują, to chcą ci coś zabrać. A kiedy próbują ci coś narzucić w dziedzinie, która zwyczajnie nie jest ich sprawą, wówczas sygnał alarmowy w każdym państwie prawa powinien zacząć wyć jak syrena.

Artykuł 48 konstytucji mówi jasno, że rodzicie mają prawo wychowywać dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Co oznacza, że każdy rodzic, który chce, żeby dla jego dziecka własna cielesność i zagrożenie pedofilią nie były tematami tabu, ma do tego pełne prawo. Dlatego sądzę, że ewentualny zakaz edukacji seksualnej będzie niekonstytucyjny.

Pamiętajcie – politycy zawsze chcą ograniczać nasze prawa i wolności, bo im mniej ich mamy, tym więcej władzy trafia w ich ręce. Ale ograniczanie prawa do zwykłej elementarnej wiedzy jest już cechą dyktatur i autorytaryzmów.

Edukacja seksualna nie jest żadnym tematem spornym ani zastępczym – w dzisiejszym świecie to norma cywilizacyjna.

Prawdziwym tematem, który należy zepchnąć na margines, tam gdzie jego miejsce, są bezczelne ciągotki bigotów i hipokrytów, którzy sami wyprawiając niewyobrażalne brewerie, także seksualne, chcą nam narzucać, jak mamy żyć. Między innymi po to, by nie zajmować się prawdziwymi problemami jak nadchodzący kryzys gospodarczy, zagrożenie państwa prawa, biurokracja, prawa pracownicze i sytuacja w Europie, bo wtedy jeszcze wyszłoby na jaw, że nie mają o niczym pojęcia.

„Bardzo bym chciała zobaczyć jeden kompletny wniosek z protestem. W tym, co podaje Sąd Najwyższy w domenie publicznej, nie ma dowodów, są tylko zarzuty. Widzę tylko domniemania i gdybania” – mówi OKO.press Anna Godzwon. „Przy takiej wadze sprawy potrzebna jest jawna rozprawa” – ocenia mec. Małgorzata Szuleka

„W sprawach protestów po wyborach parlamentarnych uważam, że byłoby dobrze, gdyby Sąd Najwyższy skierował te protesty na jawną rozprawę, po to, żeby umożliwić ich obserwację” – mówi OKO.press Małgorzata Szuleka z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Do końca dnia w poniedziałek 21 października 2019 do Sądu Najwyższego wpłynęło 38 protestów wyborczych. Sześć z nich złożyło Prawo i Sprawiedliwość.

„PiS próbuje ukraść wybory” – napisał na Twitterze europoseł Platformy Obywatelskiej Radosław Sikorski.

„Teraz dopiero zobaczymy czy właśnie dlatego PiS na siłę przepychał reformę Sądu Najwyższego” – skomentował Robert Biedroń (Wiosna/Lewica).

Czy jest się czego bać? Czy PiS może przejąć Senat wbrew wyborcom?

Protestami zajmie się nowa Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. O tym, kto w niej zasiada, pisaliśmy szczegółowo w tekście:

Na temat protestów rozmawiamy z dwom ekspertkami od prawa wyborczego.

Anna Godzwon była rzeczniczką Państwowej Komisji Wyborczej i Krajowego Biura Wyborczego. Małgorzata Szuleka to prawniczka związana z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, przeprowadziła wiele badań dotyczących dostępu do wymiaru sprawiedliwości.

Obie rozmówczynie OKO.press zgadzają się, że wniesienie protestów przez PiS (i innych) nie narusza zasad demokracji. Jednak zgłaszają też wątpliwości:

  • nie wiadomo, czy PiS przedstawił dowody naruszenia procedury wyborczej;
  • trwa postępowanie przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej, dotyczy m.in. powoływania sędziów Sądu Najwyższego przez neo KRS, zatem sam fundament funkcjonowania SN jest niepewny;
  • ocena protestów wyborczych może się odbyć na niejawnej rozprawie;
  • Sąd Najwyższy stwierdzi nie tylko, czy doszło do naruszeń, ale też, czy miały one wpływ na wynik wyborów.

Anna Godzwon: Na wnoszącym protest spoczywa ciężar przedstawienia dowodów

Agata Szczęśniak, OKO.press: Czy złożone dziś protesty zablokują prace Senatu?

Anna Godzwon: Nie. Senatorowie zostali wybrani, ich mandaty są potwierdzone obwieszczeniem PKW. Senat zbierze się dokładnie w takim składzie, w jakim został wybrany. Rozstrzyganie protestów nie blokuje prac Senatu.

Do kiedy będziemy czekać na decyzję Sądu Najwyższego i jak będą wyglądały jego prace w tej sprawie?

Sąd Najwyższy ma 90 dni, czyli do 13 stycznia, na wydanie postanowienia o ważności wyborów. Od Sądu zależy, czy wykorzysta cały ten czas.

Procedura w Sądzie Najwyższym ma dwa etapy. Pierwszy to rozpatrywanie każdego protestu z osobna. Trzech sędziów pochyli się nad każdym protestem. Następnie Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych w pełnym składzie na rozprawie publicznej i po zapoznaniu się z opiniami oraz sprawozdaniem PKW rozstrzyga o ważności wyborów.

Głosy zostaną ponownie przeliczone?

Zależy, co zdecyduje Sąd Najwyższy. Zgodnie z prawem wyborczym SN może nakazać ponowne przeprowadzenie niektórych czynności wyborczych. To może oznaczać ponowne przeliczenie głosów.

Wtedy komisje obwodowe musiałyby się ponownie zebrać, otworzyć worki z kartami wyborczymi, sprawdzić krzyżyki na kartach, policzyć je. Ale tak nie musi być. Sąd może nakazać zliczenie protokołów.

Skrajnym przypadkiem byłoby powtórzenie wyborów w okręgach, w których wyniki są kwestionowane.

Powtórzenie wyborów w jednym okręgu nie zatrzymuje prac całego Senatu? A w sześciu okręgach?

Też nie. Senatorowie pełnią swoje mandaty dopóty, dopóki nie zostaną one wygaszone na podstawie ewentualnej uchwały Sądu Najwyższego o nieważności wyborów w okręgu ich powtórzeniu

Pojawiły się głosy, że składając protesty, PiS kwestionuje zasady demokracji.

To nie jest kwestionowanie zasad demokracji. To jest działanie zgodne z kodeksem wyborczym. Tryb postępowania z protestami został jednomyślnie uchwalony w 2011 roku, kiedy kodeks powstawał. Demokratycznie uchwalony kodeks daje prawo każdemu obywatelowi, żeby zgłaszał protest. Jeśli ktoś ma wiedzę o przestępstwie przeciwko wyborom, to jest droga, żeby zaprotestował.

I tu jest ważna sprawa: to na wnoszącym protest spoczywa ciężar sformułowania zarzutów i przedstawienia dowodów. Mówi o tym art. 241 par. 3: „Wnoszący protest powinien sformułować w nim zarzuty oraz przedstawić lub wskazać dowody, na których opiera swoje zarzuty”.

Bardzo bym chciała zobaczyć jeden kompletny wniosek z protestem. W tym, co podaje Sąd Najwyższy w domenie publicznej, nie ma dowodów, są tylko zarzuty. Widzę tylko domniemania i gdybania.

Małgorzata Szuleka: Niepokoi mnie kwestia sądu, do którego trafiają protesty

„Protest nie jest zamachem na demokrację, tylko prawem każdego wyborcy. To forma kontroli prawidłowości przeprowadzenia wyborów – ich rzetelności, uznawana zarówno w polskim prawie, jak i w standardach międzynarodowych.

Wolne wybory to jedna z podstaw demokracji, a to, czy wybory były wolne i rzetelne, powinno być poddane kontroli niezależnego organu. W przypadku Polski tym organem są sądy.

Protesty wyborcze są ugruntowane w polskim prawie. Mimo że już za rządów PiS mieliśmy zmiany w kodeksie wyborczym dotyczące urządzenia Państwowej Komisji Wyborczej i Krajowego Biura Wyborczego, przepisy dotyczące protestów nie zmieniły się.

Niepokoi mnie kwestia sądu, do którego protesty trafiają.

1. Czy sędziowie Izby Kontroli zostali powołani legalnie?

Po pierwsze, istnieją wątpliwości co do legalności powołania Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego w związku z powołaniem sędziów Izby przez nową KRS. W sprawie ukształtowania nowej KRS toczy się postępowania przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Czekamy na orzeczenie Trybunału i nie wiemy, jak szerokie ono będzie tzn. czy Trybunał odniesie się do kwestii wszystkich sędziów powołanych przez nową KRS.

Niemniej jednak wątpliwości co do samego powołania sędziów pozostają.

2. Czy będzie jawna rozprawa?

Druga sprawa sprawa dotyczy jawności postępowania. Protesty można składać po każdych wyborach – przy czym protesty po wyborach samorządowych rozpoznawane są przez sądy powszechne, a po wyborach do Europarlamentu czy Sejmu i Senatu przez Sąd Najwyższy.

W Fundacji Helsińskiej prowadzimy projekt dotyczący protestów wyborczych. Po wyborach samorządowych obserwowaliśmy, że w co najmniej kilkunastu przypadkach sądy decydowały o rozpoznaniu sprawy na rozprawie, co powodowało, że była możliwość obserwowania ich przez publiczność.

Po wyborach do Parlamentu Europejskiego protesty Sąd Najwyższy rozpatrywał na posiedzeniach niejawnych.

Sąd ma do tego prawo – nie jest zobowiązany do rozpatrzenia sprawy na rozprawie. Niemniej w tak ważnych sprawach, jak rozpatrzenie zastrzeżeń co do prawidłowości przeprowadzenia wyborów, wydaje się zasadne skierowanie sprawy na rozprawę.

W sprawach protestów po wyborach parlamentarnych uważam, że byłoby dobrze, gdyby Sąd Najwyższy skierował te protesty na jawną rozprawę, po to, żeby umożliwić ich obserwację.

3. Czy naruszenia miały wpływ na wynik?

I wreszcie trzecia, równie ważna kwestia: nie każde naruszenie przepisów o organizacji wyborów będzie miało wpływ na ich ważność. Mogło się zdarzyć, że karta była nieostemplowana albo głos był źle policzony, ale to sąd oceni, czy te naruszenia miały wpływ na wynik wyborów. W okręgach senackich rywalizacja była dość zaciekła, więc sąd będzie musiał bardzo skrupulatnie rozważyć wszystkie dowody zebrane w postępowaniu”.

To książki, które – poza jednym wyjątkiem – nie traktują bezpośrednio o Polsce rządzonej przez PiS, ale paradoksalnie najlepiej opowiadają o tym, co dzieje się tu i teraz.

Zapewne masz już za sobą lekturę miliona powyborczych komentarzy publikowanych na Facebooku, Twitterze i w prasie. Masz wyrobione zdanie, czy PiS odniósł ogromne zwycięstwo, czy „tylko” wygrał i co zamierza zrobić przez najbliższe cztery lata. Czy lewica znacząco zwiększyła swój stan posiadania (nie bardzo, ale dobrze, że weszli) i czy największą katastrofą tych wyborów jest wynik Konfederacji (owszem). Powoli zaczynasz mieć dość i jesteś tym dzikim targowiskiem opinii zmęczony/zmęczona.

A gdyby tak na chwilę odłożyć całą tę gonitwę i sięgnąć do książek, dzięki którym szanse na szersze spojrzenie wzrosną? Nie traktują one – poza jednym wyjątkiem – bezpośrednio o Polsce rządzonej przez PiS, ale paradoksalnie opowiadają o tym, co tu i teraz się dzieje.

1. Charlie LeDuff – „Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje”, przeł. Kaja Gucio, wyd. Czarne, Wołowiec 2019

Charlie LeDuff, ekscentryczny reporter nagrodzony Pulitzerem za wcześniejsze „Detroit”, zamiast zza redaktorskiego biurka mówić ludziom, co mają robić, jak myśleć czy – tym bardziej – na kogo powinni głosować, woli wziąć ekipę telewizyjną i zjechać z nią swój kraj po to, by dowiedzieć się, czym żyją i co mają w głowach współobywatele z różnych części Stanów Zjednoczonych.

Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że co druga książka poświęcona USA jest w jakiejś mierze również książką o Polsce. „Shitshow!” oczywiście nie jest wyjątkiem od tej niepisanej reguły.

Spór elity kontra lud? Jest. Bunt wykluczonych i żyjących na marginesie? Jak najbardziej. Coraz bardziej wyniszczająca wojna kulturowa, która powoli przekształca się w rzeczywistą wojnę domową? Proszę bardzo. A wszystko podane bez zbędnego teoretyzowania. LeDuff przeklina i przegina, nie unika irytujących populistycznych wstawek i ani na moment nie pozwala nam zapomnieć o tym, że oprócz podzielonej Ameryki jego książka ma jeszcze jednego niezwykle ważnego bohatera, którym jest oczywiście on sam.

LeDuff: Nie musimy do siebie strzelać. Ameryka jest popieprzona i fantastyczna

Więc tak, jest nasz reporter showman wkurwiający (posługuję się nomenklaturą LeDuffa), wyprowadza nas z równowagi i dobrego samopoczucia, jak również masakruje media i ich wyrobników, ale oderwać się od „Shitshow!” i tak nie sposób.

2. Didier Eribon – „Powrót do Reims”, przeł. Maryna Ochab, wyd. Karakter, Kraków 2019

Didier Eribon, francuski filozof i socjolog, biograf Michela Foucaulta i autor kilkunastu innych książek, który wykładał m.in. w Berkeley czy Cambridge, raczej nie znalazłby wspólnego języka z dzikusem LeDuffem. Ale nie zmienia to faktu, że napisany dystyngowanym i miejscami zbyt przeintelektualizowanym językiem „Powrót do Reims” to jednak przede wszystkim poruszająca opowieść o awansie społecznym, wykluczeniu i upokorzeniu.

Eribon opowiada tu o wyrwaniu się (czy wręcz ucieczce) z prowincji do Paryża, gdzie zaczął robić karierę uniwersytecką, a następnie dziennikarską i pisarską. W tym samym czasie odcina się od swojej „zostawionej w tyle” rodziny, zrywa z nią kontakty, przez lata nie rozmawia z ojcem. Dopiero jego śmierć sprawia, że Eribon zaczyna konfrontować się z historią swej rodziny i swego wstydu.

Francuski pisarz opowiada o podwójnej obcości. Jesteś obcy w świecie, z którego wyszedłeś (bo masz wyższe wykształcenie, inne poglądy, nie chodzisz do kościoła etc.) i prawdopodobnie zawsze będziesz obcy w świecie, w którym przebywasz obecnie (zawsze będziesz ze wsi i prędzej czy później „twoje pochodzenie cię dopadnie”).

Eribon pisze m.in. o „zakłopotaniu i zażenowaniu, jakie się czuje kiedy wraca się do rodziców po tym, jak się porzuciło nie tylko rodzinny dom, ale też rodzinę i świat, do którego mimo wszystko nadal się należy, oraz to zbijające z tropu poczucie, że się jest u siebie, a jednocześnie w obcym świecie”. Albo w innym miejscu: „Łatwo przekonywać samego siebie, abstrakcyjnie, że nie podamy ręki komuś, kto głosuje za Frontem Narodowym, i nie odezwiemy się do niego słowem… Ale co zrobić, kiedy okazuje się, że chodzi o naszą rodzinę? Co powiedzieć? Co myśleć”.

Bez książki Eribona, która mimowolnie uruchamia osobiste wspomnienia i wkłuwa się bezlitośnie nawet w to, co wyparte, prawdopodobnie nie napisałbym nigdy żadnego tekstu o swej kaszubskiej rodzinie, której spora część głosuje na PiS. Nigdy nie wykonałbym żadnej pracy nad próbą zrozumienia wyborów politycznych dokonywanych przez mojego tatę, jego braci, ich żony, ich sąsiadów. I nigdy nie usłyszałbym wypowiedzianych pół żartem, pół serio, ale jednak bolesnych słów od jednego z wujków, z którym – przy okazji pracy nad tekstem – rozmawiałem pierwszy raz od lat: „Gdyby nie PiS, tobyś o nas dalej nie pamiętał”.

3. Michał Paweł Markowski – „Wojny nowoczesnych plemion”, wyd. Karakter, Kraków 2019

Nie dość, że obszerna, to jeszcze niesamowicie gęsta i miejscami wymagająca (np. chaszcze rozdziału z Heglem w roli głównej), ale absolutnie warta podjęcia tego wysiłku książka profesora Markowskiego, teoretyka literatury, filozofa i eseisty, a od lat także szefa wydziału Studiów Polskich, Rosyjskich i Litewskich na University of Illinois w Chicago. Perspektywa życia i pracy w USA i Polsce, a więc w dwóch krajach rozrywanych przez wojnę kulturową, a do tego erudycja, talent pisarski i temperament polemiczny profesora sprawiają, że trudno wyobrazić sobie właściwszą osobę do opisu naszych plemiennych wojen, zwaśnionych obozów politycznych, triumfalnego pochodu współczesnych populizmów czy coraz bardziej przerażającego dyktatu opinii, które zastąpiły z powodzeniem dążenie do Prawdy.

Zdaje się, że Markowski – gdyby tylko mógł – polikwidowałby wszystkie prasowe czy portalowe działy opinii, a miejsce po nich oddałby np. ekspertom zajmujących się fact checkingiem, weryfikacją danych, poszukiwaniem prawdy obiektywnej.

Trochę żartuję, ale Markowski zupełnie na serio pokazuje przerażające konsekwencje upadku debaty publicznej, w której trójcę rozum – wiedza – fakt zastępuje na dobre (a raczej na złe) uczucie – wiara – opinia. W jaki sposób to zmienić? Jak łagodzić współczesne konflikty? Czy wojna kulturowa jest niezbędną składową demokracji? Jak dyskutować raczej ze sobą niż obok siebie czy przeciw sobie? Czy możliwa jest rozmowa z kimś, kto głosi „prawdziwszą prawdę”, i co zrobić w sytuacji, gdy właściwie wszyscy zostaliśmy takimi pewnymi swego głosicielami?

„Głosuj na PiS, a my Ci wybaczymy zdradę!”. Grzegorz Wysocki odwiedza rodzinę

Markowski ma rozmach, ogromną wiedzę i porywający styl. Na przestrzeni jednego akapitu pędzi od Kaczyńskiego do Trumpa, od Rymkiewicza do Michnika, od Mickiewicza do Nietzschego, od „Marsjanina” z Mattem Damonem do „Seksu w wielkim mieście”. W jednym kotle miesza politykę, historię, literaturę, film, filozofię i osobiste wyznanie.

Mamy październik, więc nie mam już wątpliwości, że to jedna z najlepszych, najmądrzejszych i najbardziej potrzebnych książek tego roku. Lektura obowiązkowa dla polityków i wyborców, dziennikarzy i odbiorców, konserwatystów i liberałów.

4. Agata Sikora – „Wolność, równość, przemoc”, wyd. Karakter, Kraków 2019

Rozumiem, że można protestować, gdy proponuję równoległe czytanie Eribona i LeDuffa, ale jestem przekonany, że w przypadku zasugerowania wspólnej lektury książek Markowskiego i Sikory taki opór już nie będzie miał miejsca. Oboje podejmują podobne tematy (wojna kulturowa, wolność i bezpieczeństwo, polityki tożsamościowe, przemoc symboliczna, represja), a nawet czytają i cytują tych samych autorów (np. Norbert Elias czy, jakżeby inaczej, przedwcześnie kończący historię Francis Fukuyama).

Zapewne z perspektywy Sikory czy Markowskiego zbieżność publikacji ich książek może być pewnym problemem, ale z perspektywy czytelnika uspokajam, że to dwie – pójdźmy na całość – wybitne, dopełniające się i nieświadomie ze sobą dialogujące książki eseistyczne.

Sikora, kulturoznawczyni stale współpracująca z internetowym „Dwutygodnikiem” (to tam opublikowała jeden z najciekawszych i najbardziej poruszających tekstów po pamiętnym Marszu Równości w Białymstoku), od lat żyjąca i pracująca w Wielkiej Brytanii, zastanawia się nad tym, czego nie chcemy sobie dzisiaj powiedzieć (poprawność polityczna, tabu, stadne myślenie, ograniczenia środowiska, w którym żyjemy etc.), i próbuje zrozumieć, jak znaleźliśmy się w klinczu pomiędzy polityką tożsamości a uniwersalistycznym liberalizmem.

Autorka otwarcie przyznaje we wstępie, że w ostatnich latach często się gubiła, „śledząc debaty wokół kontrowersyjnych zagadnień, które w potocznym rozumieniu są wiązane z wojnami kulturowymi – od poprawności politycznej po #MeToo”: „Na poziomie intelektualnym rozumiałam argumenty i racje różnych stron sporu, empatyzowałam z przeciwstawnymi punktami widzenia. Nie potrafiłam jednak rozstrzygnąć nawet pojedynczych kontrowersji na własny użytek (nie wspominając o wypracowaniu spójnego stanowiska, które można by przedstawić na forum publicznym)”.

Lektura obowiązkowa, nie tylko niezbędnik inteligenta i inteligentki, ale przede wszystkim rzecz dla tych, którzy nie bardzo wiedzą, jak pogodzić hasło „wierzę ofiarom” z domniemaniem niewinności czy mają ambiwalentny stosunek do poprawności politycznej.

5. Mariusz Janicki, Wiesław Władyka – „Brat bez brata”, wyd. Polityka, Warszawa 2019

Mariusz Janicki i Wiesław Władyka, publicyści od lat związani z tygodnikiem „Polityka”, w swoim prawie 400-stronicowym zbiorze tekstów przyglądają się rządom Jarosława Kaczyńskiego. Autor wstępu Jerzy Baczyński przypomina, że obaj autorzy często byli atakowani za „straszenie PiS-em”: „Ale każdy miesiąc »dobrej zmiany« przynosił potwierdzenie tezy, że PiS nie tworzy po prostu kolejnego rządu RP, ale, w swoim przekonaniu, rząd ostatni, pieczętujący moralny i polityczny triumf dobra nad złem”.

Oprócz obszernego wyboru artykułów poświęconych PiS-owskim celom i metodom, mediom i retoryce, technikom władzy czy polityce historycznej Janicki i Władyka proponują czytelnikom także napisany specjalnie do książki 50-stronicowy opis panującej dzisiaj w Polsce ideologii państwowej. Piszą tu m.in. o diagnozach Kaczyńskiego, Smoleńsku jako paradoksalnie niedocenionym wydarzeniu politycznym, postępującej brutalizacji polskiej polityki, zasadach „dobrej zmiany” czy podziale na szyderców i patriotów.

Wydawanie w formie książkowej archiwalnych artykułów publicystycznych, które były pisane na gorąco, może się wydawać pomysłem osobliwym, ale też trzeba przyznać, że czyta się te kolejne teksty bezboleśnie, narracja jest wartka i pełna zwrotów akcji, a do tego dochodzi walor w postaci uporządkowania wydarzeń politycznych ostatnich lat i pobudzanie przez autorów zapału polemicznego. Chociażby u tych czytelników, którzy za mocno upraszczającą i niesprawiedliwą uważają słynną definicję symetryzmu mieszczącą się właściwie w rymowance o treści: „PiS-PO, jedno zło”.

– Łudzenie się, że Donald Tusk wystartuje na prezydenta, jest już niepoważne – mówi Jacek Karnowski, prezydent Sopotu, w wywiadzie dla Gazeta.pl. Jak dodaje, ma dwoje faworytów w wyścigu o Pałac Prezydencki. – W rozchwianej i brutalnej polskiej polityce kobieta łagodziłaby obyczaje. Sam stawiam z lekką przewagą na Małgorzatę Kidawę-Błońską, właśnie z tego powodu, że jest kobietą – podkreśla.

Jacek Gądek: Ma pan kaca po wyborach?

Jacek Karnowski: Mam niedosyt. Bo PiS, które okazało się partią nie do końca uczciwych ludzi, co widać po Marianie Banasiu, osiągnęło taki wynik.

Banaś akurat nie jest formalnie członkiem PiS.

Banaś jest związany z PiS-em i był ministrem w ich rządzie. Przypomnę, że Sławomir Nowak stracił fotel ministra przez fałszywe oskarżenia o zegarek, Pawła Adamowicza ścigano za niewpisanie do oświadczenia majątkowego mieszkania, a mnie za jakieś części samochodowe, które nie pasowały do mojego samochodu, a które miałam rzekomo w nim zamontować. Pan Banaś, choć ma kłopoty z dwoma kamienicami, awansuje i ma nawet certyfikat dostępu do tajnych informacji od ABW. Żona Marka Kuchcińskiego latała sobie rządowym samolotem, a Beata Szydło rozdawała nagrody, mówiąc, że im się po prostu należą.

Czyli jednak kac?

Przegranie z taką ekipą to nic przyjemnego. Ale jednak powstrzymaliśmy pochód Hunów niszczących demokrację, bo PiS nie poprawiło swojego stanu posiadania, mimo olbrzymiej kampanii. Momentami było ona zresztą tak głupia, że aż przeciwskuteczna. Widać Jacek Kurski faktycznie myśli, że ciemny lud wszystko kupi.

O zatrzymaniu czegokolwiek trudno jednak mówić. Może tylko spowolniliście pochód PiS – o 30 dni, przez które Senat może prowadzić prace nad ustawami.

Odbicie Senatu jest jednak przełomem. Cieszę się, że pomogła w tym olbrzymia mobilizacja samorządowców. PiS-owi marzyła się większość konstytucyjna, jednak udało się nam pohamować te zapędy.

Jakie błędy popełniła opozycja?

Uważam, że pierwszym i podstawowym błędem był brak porozumienia Koalicji Obywatelskiej z PSL-em o wspólnym starcie. Lewica musiała powstać i startować osobno i to naturalne, ale ludowców należało przekonać do wspólnego startu – to się jednak nie udało.

Druga rzecz: brak konsekwencji w przekazie programowym. Była „szóstka Schetyny”, ale szybko zgasła. A trzecia to zbyt późne wystawienie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej w roli kandydatki na premiera.

To są trzy grzechy główne nas jako opozycji.

Opozycja musi nadal inwestować w Małgorzatę Kidawę-Błońską?

Pani marszałek jest teraz jedną z dwóch osób, które mogą z ramienia Koalicji Obywatelskiej startować na prezydenta.

A drugą jest…

…Rafał Trzaskowski.

Czy wybory parlamentarne były do wygrania przez opozycję?

Były do wygrania. Bez obciążenia tymi trzema grzechami, o których wspomniałem, zwycięstwo było w naszym zasięgu. „Szóstka Schetyny” była dobrym pomysłem programowym. Ja się nawet dziwię, że mając po drugiej stronie taką ekipę jak PiS, nie wygrywamy  wyborów.

„Szóstki Schetyny” nie pamiętał nawet sam Grzegorz Schetyna. Może to jest podstawowy problem PO – kiepskie przywództwo?

Ocenią to już członkowie PO, a nie ja. PO jednak dalej jest największym klubem na opozycji. Na szczęście jest to formacja demokratyczna.

Z pewnością dużym plusem Grzegorza Schetyny było najpierw zbudowanie Koalicji Europejskiej, a potem Koalicji Obywatelskiej. Ale brak jednoznacznego przekazu już nie. Co ja mam panu więcej powiedzieć?

To, co pan sądzi. Między oczy.

Miedzy oczy to należało jak mantrę powtarzać tych sześć punktów. Jestem daleki jednak od tego, aby za wszystko obwiniać Grzegorza Schetynę.

Schetyna nawet nie pamiętał swojej „szóstki”. Czy powinien teraz odejść z fotela szefa Platformy?

Nie jestem członkiem PO. Nie dziwmy się, że w demokratycznej partii są krytycy i różnice zdań. Zagłosują i zostawią bądź wybiorą nowego przewodniczącego. Faktem jest, że PiS jednak został zahamowany. Wygrana w Senacie daję wielką nadzieję.

Pan jest zadowolony ze swojej współpracy z PO w sztabie wyborczym?

Ja sobie zawsze pracę znajdę i myślę, że choć miałem mniejszy wpływ na całą kampanie sejmową, to na senacką już zdecydowanie większy. Oczywiście mogę powiedzieć, że mogliśmy zrobić więcej albo „a nie mówiłem”. Wiemy, co poprawić przy wyborach prezydenckich.

Szefem sztabu był Krzysztof Brejza, ale wszyscy wiedzą, że nie on podejmował decyzje. Prawda?

Były dwa etapy kampanii. Na pierwszym etapie Brejza wykonał ogromną pracę i jeździł po Polsce. A w drugim – po wściekłym ataku TVP na niego – już skupił się na własnej kampanii. Lekcja jest taka, że kampanię powinien prowadzić ktoś, kto sam nie startuje w wyborach.

PiS już będzie ogłaszać skład sztabu Andrzeja Dudy, a na opozycji nie wiadomo, jeszcze kto będzie startował. To wygląda na proszenie się o kolejną porażkę?

Na 100 proc. będzie startował Władysław Kosiniak-Kamysz. Na 90 proc. Robert Biedroń albo Adrian Zandberg. I będzie też ktoś z Koalicji Obywatelskiej.

„Ktoś”? By myśleć o zwycięstwie, należałoby już szykować kampanię pod konkretną osobę.

Stawiam na Małgorzatę Kidawę-Błońską. Albo na Rafała Trzaskowskiego.

Ale decyzji KO nie ma. Kiedy będzie?

Będą zapewne zlecane badania społeczne, kto ma większe szanse i jeszcze w tym roku trzeba ogłosić kandydaturę.

A dlaczego nie wymienia pan Donalda Tuska jako potencjalnego kandydata?

Dobrze by było, gdyby zdecydował się na start. Skoro jednak obecnie ubiega się o stanowisko szefa Europejskiej Partii Ludowej (EPL), to nie będzie zaraz potem też startował na prezydenta Polski. Co powie ludziom z EPL za pół roku? „Na chwilę tylko jestem u was, bo chcę startować w Polsce”? Przecież to nielogiczne.

Tusk nie sprawia wrażenia skłonnego do startu na prezydenta?

Wydaje mi się, że nie jest zainteresowany kandydowaniem.

Pan nie wierzy w powrót Tuska, a Radosław Sikorski wcale tego nie wyklucza.

Gdyby Donald Tusk chciał wrócić, toby już wracał, a nie starał się o fotel szefa EPL. Przestańmy się łudzić i zastanawiać, czy Donald Tusk wróci jak Anders na białym koniu. Trzeba brać sprawy we własne ręce. Jeśli będą prawybory w KO, a Donald Tusk zgłosi chęć ubiegania się o nominację od partii, to w nich wystartuje. A badania pokażą, czy ma największe szanse, czy jednak Małgorzata Kidawa-Błońska, Rafał Trzaskowski albo jeszcze ktoś inny.

Łudzenie się, że Donald Tusk wystartuje na prezydenta, jest już niepoważne.

Zastępy ludzi, którzy czekali i może wciąż czekają, aż Tusk osiadła białego konia, są jednak duże. Zwłaszcza w szeregach PO i części środowiskach opiniotwórczych.

Donald Tusk jest odpowiedzialnym człowiekiem. Jeśli będzie decydował, czy startować na prezydenta, to wcześniej spojrzy na badania socjologiczne. Ale ja nie wierzę, że się zdecyduje, choć jako sopocianin cieszyłbym się, że mój krajan ma szansę przejąć Pałac Prezydencki.

Czy prawybory to dobry sposób na wyłonienie kandydata?

Prawybory na całej opozycji – nie. Prawybory w samej Koalicji Obywatelskiej albo na lewicy – tak, to bardzo dobry pomysł, bo mobilizuje całe środowisko. Rywalizacja pomiędzy Bronisławem Komorowskim a Radosławem Sikorskim była bardzo dobrym pomysłem, sprawdziła się.

Czy opozycja powinna rzucić absolutnie wszystkie siły na kampanię prezydencką?

Tak – nie tylko siły, lecz także całą swoją mądrość. KO musi się oprzeć na profesjonalistach.

A czy Władysław Kosiniak-Kamysz byłby dobrym kandydatem? Donald Tusk nieprzypadkowo stwierdził ostatnio, że trzeba wskazać „kandydata, który będzie miał największe szanse przekonać tych, którzy dziś głosują na PiS oraz wahających się, i wygrać”.

Zobaczymy, czy wybory rozstrzygną się w I turze i wygra kandydat opozycji, czy rozstrzygną się w II – wtedy wszystkie ręce na pokład. Według mnie mówienie o jednym kandydacie opozycji już w I turze to błąd i niepotrzebne demobilizowanie części elektoratu. Przecież gdyby wystawić tylko Władysława Kosiniaka-Kamysza, to elektorat lewicowy będzie zdemobilizowany. Albo tylko Małgorzatę Kidawę-Błońską lub Rafała Trzaskowskiego – wtedy elektorat ludowy będzie rozprężony.

Małgorzaty Kidawy-Błońskiej – jak wynika z rankingów zaufania – nie zna aż 24 proc. Polaków. Jest sporo do zrobienia, jeśli ma walczyć o Pałac Prezydencki?

A ile nie znało Andrzeja Dudy, gdy ruszał z kampanią? Większość. Małgorzatę Kidawę-Błońska zna tymczasem 3/4 wyborców, osiągnęła rekordowy wynik w wyborach, deklasując Jarosława Kaczyńskiego. Według mnie najlepszy scenariusz jest taki: badania socjologiczne, prawybory wyłaniające kandydata Koalicji Obywatelskiej. W pierwszym rzędzie będę kibicował Małgorzacie Kidawie-Błońskiej, a w drugim Rafałowi Trzaskowskiemu.

Bo?

Obydwoje mają odpowiednie, wysokie kompetencje. Jednak w rozchwianej i brutalnej polskiej polityce kobieta łagodziłaby obyczaje. Sam stawiam z lekką przewagą na panią marszałek, właśnie z tego powodu, że jest kobietą.

Gdyby padła propozycja, toby pan wszedł do sztabu kandydata KO?

Oczywiście, że tak. Nigdy nie pchałem się do sztabów wyborczych, ale teraz walka idzie o demokrację w Polsce.

W wyborach do Sejmu opozycja – nie licząc Konfederacji – zdobyła więcej głosów niż PiS…

…i to wskazuje, że możemy wygrać wybory prezydenckie.

Czego pan się spodziewa po początku rządów PiS?

Chichotem historii są słowa prezesa Jarosława Kaczyńskiego, że w Senacie będzie trzeba zachować inne standardy niż w Sejmie. Mam nadzieję, że nasza wygrana w Senacie i opozycyjny marszałek Senatu doprowadzą do tego, że dobre zwyczaje parlamentarne wrócą do polityki. Bo wcześniej PiS wysadziło je w kosmos.

Najpierw wygrana w Senacie, a zaraz potem kłótnia o to, kto ma być jego marszałkiem. Kiepsko to jednak wygląda?

To demokracja. Sam miewam dyskusje w radzie miasta Sopotu o tym, kto ma jej przewodniczyć. Nie ma w tym niczego dziwnego.

Ale marszałek stanie się automatycznie jednym z liderów opozycji. Funkcja jest bardzo prestiżowa i politycznie ważna.

Dogadają się. Radzę, aby czterech liderów – KO, PSL, lewicy i samorządowców – spotkało się przy kawie i to ustaliło. Jerzego Buzka też łatwo nie wybierano na premiera. Ostatecznie Marian Krzaklewski wyciągnął pudełko po butach i do niego posłowie wrzucali kartki z nazwiskiem swojego faworyta do objęcia teki premiera.

Schetyna koniecznie chciał Bogdana Borusewicza i miał jego nazwisko jako kandydata na marszałka ogłosić na konferencji prasowej, ale w ostatniej chwili się wycofał. Władysław Kosiniak-Kamysz zapowiedział, że bez PSL nie ma decyzji. Przepychanka.

KO ma największy klub w Senacie i powinna proponować marszałka, a z mniejszymi klubami trzeba się porozumieć co do obsady foteli zastępców i szefów komisji senackich. To naturalna rzecz. Osobiście uważam, że Bogdan Borusewicz jest najlepszym kandydatem.

I nie jest dla pana tajemnicą, że „Borsuk” nie jest fighterem, a w polemikach się nie sprawdza.

Jestem przekonany, że – jak wielokrotnie pokazał – jest z jednym z najbardziej odważnych polityków. Ma być marszałkiem, a nie fighterem. Nie może my stosować takich reguł, które wprowadziło PiS.

Na ten moment jak pan ocenia szanse kandydata opozycji?

51 do 49 dla naszego kandydata, że pokona prezydenta Andrzeja Dudę. Czeka nas zapieprz i bardzo ciężka praca. A wcześniej musimy jeszcze – każde z ugrupowań na opozycji: KO, PSL, Lewica – przejść demokratyczne procedury wyłaniania własnych kandydatów. Warto to wszystko zakończyć jeszcze w tym roku i od początku 2020 r. pracować już w kampanii prezydenckiej.

Czyli nie popełniać błędu ze spóźnionym namaszczeniem Kidawy-Błońskiej?

Przepraszam, ale powiem to bardzo po męsku: warto się spotkać kilka razy i nawet dać sobie po gębach. Porozmawiać, nawet ostro. Ale potem pójść do przodu. Byle szybko!

Powyborcze rozliczenia w PO. Prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak broni szefa partii Grzegorza Schetyny przed gniewem lokalnych działaczy. Jednocześnie prowadzi swoją wojenkę z przewodniczącym PO w Wielkopolsce Rafałem Grupińskim.

Po wyborach w regionalnych strukturach PO – podobnie zresztą jak w całej Polsce – narasta gniew. Platforma odzyskała co prawda Senat, ale wybory do Sejmu z PiS przegrała.

Koalicja Obywatelska niby wygrała, ale przegrała Platforma Obywatelska

Bastion PO został obroniony. W Poznaniu na KO zagłosowało 45 proc. wyborców, na PiS – tylko 25 proc. Ale to pozorny sukces. Bo mandatów jest mniej. Po wyborach w 2015 roku PO miała pięciu posłów, a Nowoczesna dwoje. Apetyty były dużo większe niż pięć mandatów. W kampanii Rafał Grupiński mówił, że KO idzie po sześć, a nawet siedem mandatów w Sejmie. Nic z tego.

Jeden z polityków PO: – Mamy pięć mandatów, ale tylko dwa dla polityków PO – Grupińskiego i Dzikowskiego. Stąd taka wściekłość w naszych strukturach. Wynik liderki też nie powala.

Joanna Jaśkowiak zdobyła 67 tys. głosów. Niby dużo, ale w partii mówią, że lokomotywą listy nie była. Tak naprawdę imponują tylko dwa wyniki – Adama Szłapki (51 tys. głosów) i Franka Sterczewskiego (25 tys.). Za rezultat całej listy odpowiedzialność ponosi Grupiński. Nie pomaga mu to, że sam miał kiepski wynik. Z drugiego miejsca zdobył tylko ponad 17 tys. głosów. Przeskoczył go nawet startujący z czwórki odwieczny rywal poseł Waldy Dzikowski (19 tys.).

Kampania, pieniądze, lista – nic się nie zgadzało

Niezadowolenie rośnie. Działacze chcą nie tylko odejścia Schetyny, ale też Grupińskiego. Tuż po wyborach w partyjnych grupach Platformy na Facebooku wrzało. Lista była źle skonstruowana – pisali działacze.

„Gdyby jedynkę mieli Sterczewski lub Szłapka, wynik byłby lepszy”, „Tylko oni dali nam nowe głosy, reszta to kanibalizm” – to niektóre z komentarzy. „Wygrali polityczni celebryci i nieroby” – stwierdziła żona Szymona Ziółkowskiego, który stracił mandat.

Do tego dochodzi kiepska kampania. I pieniądze. Działacze PO są wściekli, bo choć Joanna Jaśkowiak miała największe finansowe limity na kampanię, to jej kampania była najmniej widoczna. W dodatku Jaśkowiak i Grupiński mieli najwięcej pieniędzy, a reszta musiała radzić sobie inaczej.

Prezydent Jacek Jaśkowiak na wojnie. O co mu chodzi?

W tym wszystkim prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak walczy na dwóch frontach.

Broni Schetyny i krytykuje tych, którzy chcą go rozliczać. „Gdyby nie jego determinacja w dążeniu do wspólnej listy opozycji, PiS zdobyłby również Senat. Przeforsował otwarcie naszych list na osoby spoza partii” – pisał tuż po wyborach.

To jednak głos tych, którzy w Poznaniu są dziś w mniejszości. – To, że te wybory – pod względem wyniku, ale też organizacyjnym – skończyły się klapą, jest dla mnie oczywiste. Każdy, kto myśli, musi wyciągnąć taki wniosek. Jaśkowiak się kompromituje – mówi nam polityk PO.

Prezydent broni Schetyny, bo jest blisko szefa PO. To u niego „wychodził” jedynkę dla swojej byłej żony. Musi stać murem za Schetyną, ale też bronić wyniku całej listy, na której kształt miał wpływ. Jakby na potwierdzenie tych słów mówi „Wyborczej”: – Wynik listy KO w Poznaniu oceniam bardzo dobrze. Liderka zrobiła jeden z najlepszych wyników wśród wszystkich kandydatów KO w Polsce.

Jednocześnie Jaśkowiak grilluje Grupińskiego, swojego politycznego ojca. Od miesięcy obaj są w konflikcie. W PO mówią, że prezydent zerwał się ze smyczy. Jaśkowiak uderza w Grupińskiego, bo daje mu do tego pretekst słaby wynik posła. W piątek krytykował go w telewizji WTK. Grupiński odpowiedział: – Nie rozważam odejścia.

– Startując z dwójki, powinien uzyskać wynik między 52 a 67 tys. głosów. Efekt jest kilka razy gorszy, prześcignęło go trzech kandydatów z dalszych miejsc – mówi „Wyborczej” Jaśkowiak. A pytany o przyszłość Grupińskiego dodaje: – Powinien zadać sobie pytanie, dlaczego z wyborów na wybory uzyskuje coraz gorsze wyniki. Analizie powinien zostać poddany wynik KO w Wielkopolsce. Rafał Grupiński jest za niego odpowiedzialny. Powinien wiedzieć, na ile wywiązał się ze swojego zadania jako lider i co należy zrobić, by ten wynik poprawić. Kolejne pytanie, na które musi sobie odpowiedzieć, to dlaczego kandydaci PO wypadli tak słabo.

Kto zastąpi Rafała Grupińskiego?

Rafał Grupiński rządzi PO od 2010 roku. Czy straci stanowisko? To dziś powszechne oczekiwanie. Czy na rzecz Jaśkowiaka? Możliwe. Ale powalczyć o fotel szefa PO może też kaliski poseł Mariusz Witczak, szara eminencja partii w regionie, skarbnik PO i stronnik Schetyny.

Wszystko zależy od tego, czy Schetyna zachowa stanowisko. Jego przeciwnicy myślą już o swoim kandydacie na szefa wielkopolskiej PO.

Wybory szefa regionu mogą odbyć się w styczniu, razem z krajowymi. O ich terminie zdecyduje rada krajowa.

Dodaj komentarz