Endecka młodzież odgryzła rękę, którą PiS próbował ją protekcjonalnie głaskać po głowie

12 List

11 listopada narodowcy byli Sprite, a rząd był pragnienie.

Wygrali narodowcy. Przeprowadzili 11 listopada swój marsz jak co roku, tylko większy. Sąd potwierdził, że maszerować mają prawo. Morze polskich flag, szczerbców i falang jednak trochę mniej, skala ekscesów w normie, bluzgów i nienawiści mniej więcej tyle, ile można się było spodziewać. Ale co najważniejsze – po raz pierwszy narodowcy sprowadzili rząd do roli petenta organizatorów imprezy, prezydent Hannę Gronkiewicz-Waltz do nieskutecznej popsujzabawy, a lewicę tego dnia – przykre to jak jasna cholera – do nieistotnego marginesu.

Promyki nadziei na cywilizację i postęp – udane obchody święta w Poznaniu, Gdański czy Wrocławiu, marsz antyfaszystowski w Warszawie, demonstracja Obywateli RP – są wciąż wątłe. I marne to pocieszenie, że na imprezie kojarzonej z antifą widziano ponoć Monikę Olejnik, a do pomnikowych ojców niepodległości w stolicy dołączył wreszcie Ignacy Daszyński.

Z kolei PiS to święto przegrał na całej linii. Nie dlatego, że na wydarzeniu pod formalnym patronatem Prezydenta RP ktoś, gdzieś, w odległości paruset metrów odpalił race, zaatakował dziennikarkę „Gazety”, rzucił kurwą w policję lub Obywateli RP albo wywiesił „celtyka”. A zresztą choćby nawet dziesiątki tysięcy narodowców paliły warszawskie Śródmieście, tłukły się z prewencją, obaliły palmę na rondzie de Gaulle’a i zerwały asfalt z Mostu Poniatowskiego – to i tak nie miałoby znaczenia na tle faktu, że rząd bardzo chciał razem, a narodowcy nie chcieli. To oni byli Sprite, a rząd był pragnienie. Rząd zapragnął uznania od tych samych ludzi, którzy niedawno prezydentowi kazali „zdejmować jarmułkę”, a w niedzielę premierowi życzyli, żeby sobie „Murzyna w domu trzymał” (jak chce go do Polski sprowadzać).

Prezydent mówił o jedności i miejscu dla wszystkich na marszu, po czym zakończył – „cześć i chwała bohaterom” – nawet nie ukłonem, tylko padem na twarz przed zwolennikami „wyklętych”. Minister Brudziński karkołomnie tłumaczył, że odstęp kilkuset metrów między jedną a drugą kolumną wiąże się z wymogami bezpieczeństwa obecnych na marszu VIP-ów, a nie z oczywistym dla wszystkich faktem, że były to po prostu osobne imprezy. Wreszcie, to groźba paternalistycznego, „wrogiego przejęcia” przez władze zmobilizowała uczestników Marszu Niepodległości na tyle, że na tle dziesiątków tysięcy narodowców Duda z Kaczyńskim wypadli niewiele lepiej niż Komorowski ze swoim orłem z czekolady. Hołd nacjonalistom złożyli, rubla nie dostali.

Co to wszystko znaczy – poza tym, że rząd tak bardzo nie umie świętować, że nawet na stulecie niepodległości (którego, niestety, żaden „demiurg-komputerowiec” nie zdołał przewidzieć) musi ONR-owi i Wszechpolakom podkradać wydarzenie? Że nie potrafi na nie ściągnąć nikogo istotnego spoza kierownictwa własnej partii? Dla PiS oznacza to kłopoty, nawet jeśli TVP Info wytłumaczy wyborcom, że to było święto państwowe, jakiego nie znała historia.

Oto bowiem dominujący dotychczas pogląd na temat narodowców głosił, że to środowisko zdolne do jednego efektownego happeningu w roku, ale zarazem wyborczy plankton. Do Sejmu weszli na plecach Kukiza i znanego piwowara, przy startach samodzielnych uderzali głową w bardzo nisko położony sufit. Po raz pierwszy jednak Marsz okazał się wydarzeniem o ostrzu wyraźnie polemicznym wobec prawicowego rządu – te kilkaset metrów przerwy między „Dla ciebie, Polsko” i Marszem Niepodległości po kilku dniach nieskutecznej presji, a później umizgów, to świadectwo nie „życzliwej odrębności”, lecz konfrontacji.

Dodajmy teraz kontekst stosunków Polski z Unią Europejską. Powszechna jest opinia, że przeciwników PiS w ostatnich wyborach zmobilizowało zapytanie ministra Ziobry do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zgodności polskiej konstytucji z unijnymi traktatami. Opozycja skutecznie sprzedała to jako „pierwszy krok do Polexitu”, a sam Jarosław Gowin zauważył, jak skuteczna jest narracja Tuska o „dżinie wypuszczonym z butelki” (PiS może i nie chce wyprowadzać Polski z UE, ale swoimi działaniami do tego doprowadzi). Premier Morawiecki już zapowiada wygaszanie sporu, możliwość kompromisu i gotowość do ustępstw w sprawie sądów. Czy coś konkretnego z tego wyjdzie i czy zdemobilizuje to elektorat wielkomiejski, to jedna sprawa. Druga – że otwiera to szansę dla skrajnej, nacjonalistycznej prawicy w wyborach europejskich.

Oskarżenie PiS, że znów klęka przed Brukselą i Luksemburgiem na kolana byłoby świetnym dopełnieniem opowieści o starych dziadach, co się za kulisami dogadują z HGW (wojewoda też chciał zakazać marszu), ulegają obcym interesom (pamiętacie ustawę o IPN?) i tolerują genderyzowanie dzieci. Albo po prostu tyłki im przyrosły do poselskich stołków i obrośli w tłuszcz w radach nadzorczych. Przekaz w sam raz dla młodych wkurwionych i z racą, ale też – wcale licznych – prawicowych normalsów, których PiS zawiódł, zirytował lub zwyczajnie czymś tam znudził.

Prawo i Sprawiedliwość, które nagrabiło sobie u narodowców, będzie teraz w rozkroku – między trwaniem przy swojej doktrynie, że „na prawo od nas tylko ściana”, a uśmierzaniem lęków centrum, że wypadniemy z UE. Jednocześnie młodych radykałów nie da się spacyfikować transferem finansowym do Torunia i chociaż cudów spodziewać się po nich nie należy – Winnickiemu z Bosakiem wciąż daleko do Piaseckiego z Mosdorfem – mogą odebrać Zjednoczonej Prawicy kilka bezcennych procent głosów. Przy okazji na dobre zatrują język debaty publicznej nienawiścią do wszystkiego, co się w Polsce postmodernistycznych falangistów nie mieści.

Kaczyński dał narodowcom więcej niż symboliczne zwycięstwo i pełnoprawne miejsce w głównym nurcie sfery publicznej – on złożył im hołd, a potem został skutecznie odrzucony. Wyraził uznanie, które wyszydzono. W najbliższych wyborach do europarlamentu może trochę na tym stracić, ale w latach kolejnych jeszcze więcej straci Polska. Bo dżin Polexitu wypuszczony za granicą to jedno, ale dżin nacjonalistycznej ekstremy w kraju, to drugie. Rosnący w siłę wielkomiejski europeizm może skutecznie krzyżować szyki PiS i zmuszać tę partię do niewygodnych posunięć, niejasnych dla jej elektoratu i niespójnych z dotychczasową linią. Jeśli pod naciskiem opinii mieszczańskiego centrum PiS zacznie w sprawie sądów ulegać UE, to tylko dobrze.

Kłopot w tym, że odtąd rewersem zmiękczenia PiS-owskiego dyskursu może być polityczna emancypacja skrajnych nacjonalistów. Będzie tym łatwiejsza, że symbolicznie narodowcy „zabili ojców” 11 listopada 2018 roku i zbudowali kapitał symboliczny do robienia prawicowej polityki po swojemu, bez patronatu starszyzny. A mówiąc bez psychoanalitycznych aluzji: w niedzielne popołudnie niesforna młodzież odgryzła rękę, którą PiS próbował ją protekcjonalnie głaskać po głowie.

„Uderz w stół a nożyce się odezwą”:) w sobotę w Łodzi Tusk z mistrzowską klasą przejechał prętem po klatce z PiS :)))))), a dziś poprawił :)))))” – napisał internauta, po doskonałym wystąpieniu przewodniczącego Rady Europejskiej na Igrzyskach Wolności w Łodzi. Donald Tusk wygłosił tam wykład pod tytułem: „11 Listopada 2018. Polska i Europa. Dwie rocznice, dwie lekcje”.

Bohaterem, ojcem naszej niepodległości jest Józef Piłsudski, bohaterem i ojcem naszej wolności jest Lech Wałęsa. I basta!” – powiedział stanowczo Tusk. „Nie zmieni tego faktu, żadna odgórna polityka historyczna” – dodał z naciskiem.

„Liczcie przede wszystkim na siebie. Józef Piłsudski, kiedy pokonywał bolszewików, a więc bronił zachodu, to miał trochę trudniejszą sytuację niż my dzisiaj” – kontynuował Donald Tusk. I dodał: „Kiedy Lech Wałęsa pokonywał bolszewików w symbolicznym sensie, to miał o wiele trudniejszą sytuację. Skoro oni dali radę pokonać bolszewików, dlaczego wy nie mielibyście pokonać współczesnych bolszewików”.

Tego było już stanowczo za wiele…

Bo właśnie słowa o „współczesnych bolszewikach” wzbudziły kontrowersje, głównie wśród polityków PiS, którzy wzięli je do siebie. Przewodniczący Rady Europejskiej na Twitterze zapewnił, że nie chodziło mu o polityków partii rządzącej.

„Kiedy powiedziałem, że Polacy dziś też mogą pokonać współczesnych bolszewików, wszyscy uznali, że to było o PiS. Nawet PiS tak pomyślał. A to było o bolszewikach, o nikim innym” – zapewniał tymczasem były premier.

Mimo zastrzeżeń Tuska, słowa te odebrane zostały przez większość internautów jednoznacznie jako celne porównanie:

„Analogie pomiędzy bolszewikami i pisowcami są oczywiste, taki sam sposób sprawowania władzy: wydźwignąć niekompetentne i niemoralne miernoty na urzędy, dać im pokosztować dostatku i władzy i uświadomić, że w jednej chwili mogą to stracić, a nawet trafić za kraty jeśli nie będą spolegliwi wobec swoich dobroczyńców. I zrobią wszystko co partia chce. Tak działał Stalin” – piszą m. in. internauci.

„Tusk nie ma żadnego powodu przepraszać za słowa i udawać, że wypowiedź nie dotyczyła PiSu” – komentują.

Dodaj komentarz