Banaś, Morawiecki i Zadupie Kaczyńskiego

4 Paźdź

Gdyby wybory parlamentarne 2019 odbyły się w najbliższą niedzielę, wygrałoby je Prawo i Sprawiedliwość. Przewaga partii Jarosława Kaczyńskiego nad ugrupowaniami opozycyjnymi nie byłaby jednak duża. Z sondażu Instytutu Badań Pollster wynika, że PiS otrzyma 234 mandaty, a partie opozycyjne 226 mandatów.

>>>

Małgorzata Kidawa-Błońska miodzio, czytaj tutaj >>>

Marianowi Banasiowi kamienicę w Krakowie podarował znajomy. Spółka syna Banasia dostała na jej remont ok. 81 tys. zł z UE i budżetu państwa. Na remont innej kamienicy otrzymała co najmniej 482 tys. zł dotacji i i 151 tys. zł pożyczki z dwóch funduszy dysponujących publicznymi pieniędzmi. Wzięła też ok. 2,3 mln zł pożyczek z kontrolowanego przez państwo banku

„Superwizjer” TVN ujawnił, że w kamienicy przy ul. Krasickiego w Krakowie, która do sierpnia 2019 roku należała do szefa NIK Mariana Banasia, działał hotelik z pokojami na godziny. Trwało to od 2014 roku. To wtedy Banaś wynajął kamienicę Dawidowi O., pasierbowi Janusza K., karanego w przeszłości za udział w bitwie „o wpływy na krakowskim rynku agencji towarzyskich”.

Po emisji reportażu Bertolda Kittela w „Superwizjerze”, Banaś tłumaczył, że kamienicę dostał od znajomego, nie miał czasu interesować się, co się w niej działo i w ogóle od kilku lat chciał się jej pozbyć.

Jak ustaliło OKO.press, nieruchomość była od lat bazą dla biznesów jego syna – Jakuba Banasia. Dzięki niej i publicznym dotacjom dorobił się sporego majątku.

Według naszych ustaleń, firma Banasia juniora:

  •  w 2006 roku dostała ponad 44 tys. zł dotacji z UE i prawdopodobnie około 37 tys. zł z budżetu państwa na zorganizowanie w kamienicy przy ul. Krasickiego „centrum szkoleniowo – hotelowego Residance” [pisownia oryginalna]. W rzeczywistości prowadziła w niej po prostu hotelik „Rezydencja Krasickiego 24”, z dwoma salkami konferencyjnymi (od 2014, gdy prowadzenie hotelu przejął Dawid O., działał on jako „Rezydencja K. [nazwisko Janusza K.]”).
  • została właścicielem zabytkowej kamienicy – willi przy ul. Podskale, w centrum Krakowa. Na jej remont otrzymała co najmniej 482 tys. zł dotacji z Narodowego Funduszu Rewaloryzacji Zabytków Krakowa i 151 tys. zł pożyczki z Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Krakowie.
  • dzięki hipotece na obu kamienicach jesienią 2016 spółka zaciągnęła 1,75 mln zł kredytu w kontrolowanym przez państwo Banku Ochrony Środowiska. W 2016 i 2017 brała w tym banku także inne pożyczki. W sumie zadłużyła się w BOŚ na prawie 2,3 mln zł.

Historia biznesów Banasia juniora, jest doskonałą ilustracją tego, jak buduje się nowa „elita ekonomiczna”, której wspieranie zapowiada prezes PiS Jarosław Kaczyński.

Kamienica od „pana z AK”

Właścicielem kamienicy przy ul. Krasickiego Marian Banaś został w dość nietypowy sposób.

Po emisji „Superwizjera” tłumaczył w TVP Info, że 30 lat temu poznał „pana z AK, z Kedywu, zasłużonego, naprawdę wielkiego patriotę”. Zaprzyjaźnili się. „Pan z AK” był samotny. „Prawie po 30 latach w umowie dożywocia przekazał mi starą kamienicę, swoją, którą miał rodzinną” – opowiadał Banaś.

Jak wynika z księgi wieczystej kamienicy, darczyńcą był Henryk Stachowski. Marian Banaś został wpisany do księgi jako właściciel na podstawie postanowienia krakowskiego sądu z 29 maja 2000 roku. Nie wiadomo, czego dotyczyło postanowienie.

12 kwietnia 2001 roku Stachowski i Banaś podpisali umowę dożywocia.

Były akowiec przepisał na Banasia 242 metrową działkę z kamienicą o powierzchni użytkowej ok. 400 m kw, w zamian za dożywotnią opiekę i zorganizowanie pogrzebu.

Zmarł w czerwcu 2007 roku.

Kamienica przy ul Krasickiego, którą Marian Banaś dostał od „pana z AK”. Fot. Jakub Porzycki/ Agencja Gazeta

Pod skrzydłami Opus Dei

Gdy Stachowski przepisywał na Mariana Banasia kamienicę, ten był wysoko postawionym urzędnikiem Najwyższej Izby Kontroli. Sprawami związanymi z nieruchomością zajął się więc jego syn – Jakub Banaś.

Do pracy w biznesie wdrażał się pod skrzydłami ludzi z Opus Dei. W czasie studiów prawniczych (1998-2003) działał w Ośrodku Akademickim „Barbakan” w Krakowie i OA „Przy Filtrowej” w Warszawie (w latach 2001-02 był tam „dyrektorem programowym”). Obie placówki są ośrodkami formacyjnymi Opus Dei dla mężczyzn – łączą funkcje akademików i domów modlitewnych. Ale organizują również szkolenia przydatne w karierze biznesowej oraz spotkania studentów z przedsiębiorcami i politykami.

Jakub Banaś był też jednym z inicjatorów powołania w 2002 roku Inkubatora – Fundacji Przedsiębiorczości i Etyki Biznesu.

Miała ona m.in. przygotowywać „profesjonalne i etyczne kadry dla biznesu, polityki, mediów i nauki”.

W zarządzie Inkubatora, obok Jakuba Banasia, zasiadał Marian Moszoro – ekonomista, numerariusz Opus Dei, bratanek ks. Stefana Moszoro-Dąbrowskiego, który budował struktury OD w Polsce. W 2005 roku Moszoro i Marian Banaś zostali powołani równocześnie na wiceministrów finansów w pierwszym rządzie PiS.

Akademik dla uczelni Gowina

Działając w Inkubatorze, Jakub Banaś zaczął równocześnie rozkręcać własny biznes. Jesienią 2003 roku, w kamienicy ojca przy ul. Krasickiego, uruchomił prywatny akademik.

Na portalu linkedin.com, ułatwiającym kontakty zawodowo-biznesowe, chwali się: „Największym osiągnięciem było wymyślenie niestandardowego konceptu na sprzedaż usług. Komercjalizację akademika zakończyłem w ciągu kilku tygodni dzięki nawiązaniu współpracy z tworzącą się wówczas WSE im. ks. Józefa Tischnera. W pierwszym etapie 100% mieszkańców było studentami tej prywatnej uczelni.”

W latach 2003-11 rektorem Wyższej Szkoły Europejskiej w Krakowie był kojarzony z Opus Dei Jarosław Gowin.

Według relacji absolwenta WSE, który skontaktował się z OKO.press, nowoprzyjęci studenci tej uczelni dostawali informację o pokojach w kamienicy przy ul. Krasickiego; powszechnie uważano ją za nieformalny akademik WSE.

„Residance”

Przed uruchomieniem akademika i po zakończeniu jego działalności w kamienicy przy ul. Krasickiego przeprowadzono remonty. Prawdopodobnie oba przy wsparciu z publicznych pieniędzy.

Śladem są dwie tabliczki, które wisiały przed laty przy drzwiach wejściowych do budynku. Widać je na archiwalnych zdjęciach Google. Niestety jakość fotografii nie pozwala odczytać treści tabliczki po prawej stronie – która została już zdjęta.

Kamienica przy ul. Krasickiego 24 z dwiema tabliczkami informacyjnymi. Fot. archiwalne zdjęcia Google Earth

Z informacji na drugiej tabliczce – wciąż wiszącej na ścianie – wynika, że w 2006 roku spółka PI Investment (wcześniej działająca jako IT Investment, a później – jako Open Qualis), otrzymała dotację na uruchomienie w kamienicy „centrum szkoleniowo- hotelowego Residance” [pisownia oryginalna].

Głównym udziałowcem i prezesem tej spółki był wówczas Jakub Banaś.

Inwestycja była „współfinansowana przez UE z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego oraz budżetu państwa w ramach Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego”.

  • Jak wynika z informacji na rządowej stronie o dotacjach unijnych (mapadotacji.gov.pl), cały projekt kosztował 165.745 zł.
  • Tablica na kamienicy informuje: „udział środków w kosztach kwalifikowanych projektu: instytucja wdrażająca – 49%, beneficjent – 51 %”.
  • Wkład własny spółki Banasia powinien więc wynieść 84.530 zł, a dotacja – łącznie 81.215 zł.
  • Portal mapadotacji.gov.pl podaje, że Unia Europejska na projekt „Residance” wyłożyła 44.424 zł. Budżet państwa musiał więc dołożyć 36.791 zł.

Wysokość dotacji przyznanej spółce PI Investment chcieliśmy potwierdzić, pytając o nią Jakuba Banasia. Pytaliśmy także o inne dotacje dla jego firm z publicznych pieniędzy. Syn szefa NIK odmówił nam jednak udzielenia informacji, twierdząc, że „stanowią tajemnicę przedsiębiorstwa”.

Pytania w tej sprawie wysłaliśmy również do małopolskiego urzędu marszałkowskiego, który dzielił pieniądze ze Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego. Mimo wielokrotnych próśb, nie otrzymaliśmy do dziś odpowiedzi. W małopolskim samorządzie rządzi obecnie PiS.

„Menedżer” Dawid O.

Od 2006 roku, przez kilka lat spółka PI Investment prowadziła w kamienicy Mariana Banasia hotelik „Rezydencja Krasickiego 24”. Potem interes przejęła kolejna firma założona przez Jakuba Banasia – X4 Poland. Na portalu Linkedin Banaś pisze o niej:

„W spółce zrealizowałem cztery projekty

  • hotel Rezydencja Krasickiego 24,
  • pub Katedra,
  • pub Sarmacja,
  • touroperator X4 Poland.

W każdym z nich odpowiadałem za cały proces: od pomysłu, do jego wdrożenia, wprowadzenia biznesu na rynek i pozostawienia ustawionego biznesu menadżerowi”.

W przypadku hoteliku „Rezydencja Krasickiego 24” „menedżerem”, któremu Banaś jr. przekazał prowadzenie „ustawionego biznesu” był 25-letni wówczas Dawid O, pasierb związanego z krakowskim półświatkiem Janusza K.

Od 2014 roku O. wynajmował w kamienicy szefa NIK pokoje na godziny. Informacja o tym była od początku na stronie internetowej hoteliku.

Strona internetowa Rezydencji K[…] z 2004 roku.

Willa Podskale

W międzyczasie – 30 grudnia 2009 roku – Jakub Banaś kupił od małżeństwa krakowskich hotelarzy zabytkową, secesyjną Willę Podskale, przy ulicy o tej samej nazwie. W kwietniu 2012, w wyniku „umowy przeniesienia własności celem zwolnienia z długu” przekazał willę swojej firmie – PI Investment (obecnie Open Qualis).

Willa Podskale. Fot. Google Earth

To ta sama spółka, która prowadziła początkowo hotelik przy ul. Krasickiego. Na co dzień zajmuje się ona doradztwem biznesowym i szkoleniami. Jak pisze na swojej stronie internetowej – „wspiera przemianę dobrych organizacji w Wielkie”.

Willę Podskale wskazuje jako swoją „główną inwestycję”. Z dokumentacji architektonicznej wynika, że budynek został przebudowany, rozbudowany i nadbudowany „z przeznaczeniem na pensjonat, z częścią handlowo-usługową, gastronomiczną i mieszkaniem w części poddasza” oraz tarasem na dachu.

Dotacje z NFRZK

Koszty renowacji willi spółka Banasia juniora pokryła w znacznej części z dotacji przyznawanych przez z Społeczny Komitet Odnowy Zabytków Krakowa. Pochodzą one z Narodowego Funduszu Rewaloryzacji Zabytków Krakowa, a ten finansowany jest głównie z budżetu państwa.

Ze sprawozdań SKOZK wynika, że firma Banasia dostała:

  • w 2013 roku – 174.172 zł dotacji na remont konserwatorski elewacji (sama na ten sam cel wydała ze swoich środków 176.480 zł plus dodatkowo 60.000 zł na inne prace w obiekcie);
  • w 2015 roku – 179.240 zł na „zabezpieczenie i konserwację murów oraz klatki schodowej I etap” (z własnych środków wydała 219.071 zł);
  • w 2016 roku – 109.492 zł na kontynuację remontu konserwatorskiego (własne środki – 136.668 zł)
  • i w tym samym roku – 19.053 zł na „prace renowacyjne przy elementach kamiennych wraz z wykonaniem napisu na elewacji i wykonaniem płotków przeciwśniegowych” (własne środki – 24.270 zł).

W 2016 roku SKOZK miał w planach także dofinansowanie „renowacji stolarki drzwiowej” w willi kwotą 61.483 zł. W rozliczeniu wydatków za 2016 nie znaleźliśmy jednak tej pozycji.

Łącznie spółka Jakuba Banasia dostała więc ze SKOZK na remont Willi Podskale co najmniej 481.957 zł, a jeśli przyznano jej także środki na renowację stolarki – w sumie 543.440 zł.

Pożyczka z funduszu ochrony środowiska

Dotacje z Narodowego Funduszu Rewaloryzacji Zabytków Krakowa to jednak nie jedyne środki publiczne, które firma Open Qualis dostała na remont Willi Podskale.

Jak ustaliliśmy, 17 października 2018 roku, spółka podpisała umowę z Wojewódzkim Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Krakowie.

Fundusz udzielił jej pożyczki w wysokości 151.024 zł na „kompleksową termomodernizację zabytkowego budynku »Willa Podskale«”.

Prezesem WFOŚiGW w Krakowie był wówczas Witold Kozłowski, od listopada 2018 marszałek województwa małopolskiego z ramienia PiS. To jego urzednicy nie udzielili nam odpowiedzi na pytania o dotacje z UE dla firmy Banasia na remont kamienicy przy ul. Krasickiego.

Kredyt pod hipotekę

Skąd spółka Jakuba Banasia miała setki tysięcy złotych na pokrycie własnego wkładu w renowację Willi Podskale? Prawdopodobnie w znacznej części z pożyczek bankowych.

27 września 2016 roku Open Qualis zaciągnęła kredyt pod zastaw kamienicy przy ul. Krasickiego i Willi Podskale, w kontrolowanym przez państwo Banku Ochrony Środowiska.

Ze sprawozdania spółki Banasia juniora za 2017 rok wynika, że kredyt opiewał na kwotę 1,75 mln zł. W księgach wieczystych kamienicy i willi wpisano hipotekę do wysokości ponad 2,6 mln zł.

To o tyle dziwne, że – jak twierdzi Marian Banaś – przynajmniej od kilku lat kamienica przy ul. Krasickiego przeznaczona była na sprzedaż. W grudniu 2015 roku obecny szef NIK podpisał z najemcą nieruchomości – Dawidem O., przedwstępną umowę sprzedaży. W księdze wieczystej odnotowano wówczas roszczenie Dawida O. „o zawarcie umowy przyrzeczonej sprzedaży”.

Jak wyjaśniał Marian Banaś, do transakcji ostatecznie nie doszło, bo O. nie dostał kredytu. Jego roszczenie wykreślono z księgi wieczystej dopiero na podstawie oświadczenia z grudnia 2018 roku.

Dziwne więc

  • z jednej strony – że Marian Banaś zgodził się, by firma jego syna wzięła kredyt pod na hipotekę nieruchomości, która miała wkrótce zostać sprzedana,
  • z drugiej – że bank udzielił firmie Jakuba Banasia wysokiego kredytu pod zastaw kamienicy, która w księdze wieczystej miała zapisane roszczenie Dawida O.

Według relacji szefa NIK kamienica przy ul. Krasickiego została ostatecznie sprzedana w sierpniu 2019 roku (nie ujawnił komu). W księdze wieczystej zapisano wówczas wzmiankę o planowanym wykreśleniu hipoteki na rzecz BOŚ.

Jak wynika ze sprawozdania Open Qualis za 2017 rok, oprócz kredytu pod hipotekę kamienic, spółka miała w Banku Ochrony Środowiska także:

  • 128 tys. zł kredytu obrotowego odnawialnego (na podstawie umowy z 2016 roku),
  • 100 tys. zł  kredytu obrotowego nieodnawialnego (umowa z 2016 roku)
  • oraz 300 tys. zł innego kredytu (umowa z grudnia 2017).

Wszystkie te pożyczki były zabezpieczone były gwarancjami COSME BGK.

Dyrektor – prezes

Jak wynika z doniesień mediów, obecnie Jakub Banaś jest dyrektorem i pełnomocnikiem zarządu „zrepolonizowanego” przez rząd PiS banku Pekao SA.

Według rejestru sądowego, jest też nadal:

  • wspólnikiem i prezesem spółki Open Qualis,
  • prezesem spółek Apoel i Room4you,
  • prokurentem firmy X4 Poland
  • a także prezesem Fundacji Przedsiębiorczości i Etyki Biznesu…

„Mam nadzieję, że Mateusz Morawiecki będzie premierem przez wiele lat. Może pobije nawet Józefa Cyrankiewicza” – powiedział Jarosław Kaczyński w Telewizji Trwam. Wielu komentatorów oceniło to porównanie do szefa rządu z czasów PRL jako wpadkę prezesa PiS. Tymczasem Kaczyński grę na nucie nostalgii do Polski Ludowej opanował do perfekcji.

Być może pamiętają państwo film „Good bye, Lenin”. To urocza niemiecka komedia opowiadająca o młodym chłopaku, który udaje przed wybudzoną ze śpiączki matką, że mur berliński nie upadł i cały czas istnieje Niemiecka Republika Demokratyczna. W tym celu preparuje newsy i tworzy nawet nowe wersje komunistycznego dziennika telewizyjnego z czasów rządów Ericha Honeckera.

Podobny zabieg stosuje wobec części swoich wyborców Jarosław Kaczyński. I nie jest to strategia pozbawiona racjonalności. Już wyjaśniamy, dlaczego.

Ostatnie badanie CBOS o stosunku Polaków do PRL pochodzi z maja 2014 roku. W porównaniu do pomiarów z roku 2000 i 2009 opinia respondentów o czasach realnego socjalizmu zmieniła się wtedy nieznacznie, można więc ostrożnie założyć, że przez ostatnie pięć lat w poglądach Polaków na ten temat również nie doszło do rewolucji.

Kraj lepszy do życia

Czego się dowiadujemy? 54 proc. badanych powyżej 40. roku życia pozytywnie oceniało w 2014 r. okres PRL w polskiej historii, w tym 39 proc. ówczesnego elektoratu PiS.

Według 43 proc. respondentów powyżej czterdziestki Polska przed 1989 rokiem była krajem lepszym do życia „dla takich osób jak ja”. 37 proc. starszych ankietowanych miało z PRL skojarzenia wyłącznie pozytywne, a 13 proc. zarówno pozytywne i negatywne.

Warto dodać do tego obrazu jeszcze sondaż z maja 2004 r. dla „Wyborczej”, TVN i Radia Zet, według którego połowa Polaków uważała, że Edward Gierek najwięcej zrobił dla Polski  spośród wszystkich polskich przywódców po II wojnie światowej.

Można założyć, że również obecnie istotna grupa starszych wyborców ma duży sentyment do PRL i umiejętne granie na tych emocjach, może przynieść sporo głosów pozwalających zdobyć bądź utrzymać władzę.

Jarosław Kaczyński, trzeba mu to przyznać, opanował tę sztukę do perfekcji.

Mieszkania jak za Gierka

Po raz pierwszy w spektakularny sposób prezes PiS wypróbował tę metodę podczas wyborów prezydenckich w 2010 roku. Walcząc przed drugą turą o wyborców sympatyzujących do tej pory z SLD, nawiązał do rządów I sekretarza PZPR Edwarda Gierka:

„Śmiano się często z tego 10. miejsca na świecie, ale ja się z tego nie śmiałem. Wiedziałem, że to nieprawda, ale uważałem, że to zdrowa ambicja. On miał nawet ambicje dalej idące, takie mocarstwowe. Ja akurat to uważam za dobre. To, że chciał uczynić z Polski kraj ważny – w tamtym kontekście, w tamtych okolicznościach – to była bardzo dobra strona jego działania, wskazująca na to, że był komunistycznym, ale jednak patriotą”.

W tym samym czasie prezes PiS zadekretował również język miłości w stosunku do ludzi z przeszłością w aparacie komunistycznym. Stwierdził, że już nie są dla niego postkomunistami, tylko po prostu lewicą.

Jak informował PAP, Kaczyński zadeklarował, że tak mówić będzie zarówno o politykach młodego pokolenia, jak i do ludzi, „którzy przeżyli kawał życia w komunizmie”: – Jeśli ktoś mnie zapyta, kim jest Józef Oleksy, to powiem: „jest to polski lewicowy polityk – no powiedzmy sobie – starszo-średniego pokolenia”.

Motyw dobrych, gierkowskich czasów pojawił się również w kampanii PiS przed wyborami parlamentarnymi w 2015 roku. Podczas spotkania z wyborcami w kinie „Wisła” Kaczyński mówił:

W latach 70. (…), znaczna część z nas to pamięta, budowano ponad 300 tys. mieszkań rocznie. Dzisiaj 150 tysięcy. Kto by pomyślał 25 lat temu, że tak to będzie w nowej Polsce?

Prezes obiecał, że pod rządami PiS prosperity mieszkaniowe z gierkowskiej dekady powróci w pełnej chwale. Nic z tego nie wyszło, ale jesienią 2015 roku cel został osiągnięty: wzbudzenie nostalgii za czasami PRL zostało odhaczone.

PiS jak PRL: porównanie obosieczne

Nawiązania do PRL podczas poprzednich kampanii wyborczych PiS nie były przypadkowe i z dużą dozą pewności można stwierdzić, że podczas trwającej kampanii jest tak samo. Prezesowi Kaczyńskiemu wcale nie wypsnęło się porównanie Morawieckiego do Józefa Cyrankiewicza, najprawdopodobniej użył go celowo, na zimno.

Zwłaszcza że zrobił to antenie telewizji Trwam, czyli kierował swój komunikat do osób starszych, z mniejszych ośrodków.

Cyrankiewicz, premier za rządów Władysława Gomułki, współodpowiedzialny za krwawe tłumienie robotniczych protestów, nie kojarzy się starszym Polakom tak dobrze, jak Gierek, ale dla wielu z nich może być synonimem politycznej stabilizacji. Można używać jego nazwiska jako zapalnika nostalgii do czasów, gdy rządziła wciąż ta sama władza, nie było kłótni na górze, żyło się raz lepiej, raz gorzej, ale za to stabilnie.

Cyrankiewicz był w premierem PRL łącznie przez 21 lat. Jeśli Mateusz Morawiecki miałby pobić to osiągnięcie, musiałby sprawować urząd co najmniej do 2038 roku.

Dla dużej części opozycyjnej opinii publicznej takie porównania mogą być dyskwalifikujące bądź obraźliwe, ale wiele znaków wskazuje, że PiS odniesień do PRL – nie tylko w retoryce prezesa Kaczyńskiego – używa w sposób bardzo przemyślany.

Kiedy mówi się, że rządy PiS przypominają monopartyjną władzę Polski Ludowej, dla wielu starszych wyborców może to być bardziej komplement niż zarzut. Zwłaszcza dla tych – jak wynika ze wspomnianego wyżej sondażu CBOS – ze wsi i małych miast, czyli grupy wyborców, na której Prawo i Sprawiedliwości zależy szczególnie.

To dla nich tworzy symulację PRL.

Zespół ludowy śpiewa i tańczy

To, co zrobił Jacek Kurski z „Wiadomościami” TVP, do złudzenia przypomina działanie młodego Aleksa w „Good bye, Lenin”. W niemieckim filmie bohater tworzył nowe wersje dziennika NRD „Aktuelle Kamera”.  W polskiej rzeczywistości naśladowanie w TVP retoryki „Dziennika Telewizyjnego” z czasów PRL jest tak wierne, że trudno uwierzyć w przypadek.

Tak w rozmowie z portalem gazeta.pl opisywał to historyk Piotr Osęka:

„Propaganda peerelowska była budowana na tym samym. Jeżeli się mówiło o działaniach państw kapitalistycznych czy polityków brytyjskich, to zawsze trzeba było dodać określenia w stylu „marionetkowy rząd w Seulu” czy „imperialistyczne dążenia Białego Domu”. W materiałach musiały pojawić się ocenne przymiotniki, żeby widz dokładnie wiedział, co jest złe, a co dobre”.

Podobne skojarzenia budzi oprawa dużych imprez partyjnych Prawa i Sprawiedliwości. Tak jak w PRL pochody pierwszomajowe nie mogły się odbyć bez dziewcząt w strojach ludowych, tak konwencji PiS bez elementu ludowszczyzny wyobrazić sobie nie sposób.

Piknik PiS w Chełmie z udziałem prezesa partii Jarosława Kaczyńskiego. fot. z TT PiS

Tak więc największą konwencję PiS w Lublinie otworzyli Mazurkiem Dąbrowskiego członkowie Zespołu Tańca Ludowego „Leszczyniacy” ze Świdnika, w Chełmie prezes Kaczyński przemawiał na tle sympatycznych pań w strojach ludowych i tak dalej i tym podobne.

Do wyborów zostało jeszcze kilka dni i bardzo niewykluczone, że z ust Jarosława Kaczyńskiego usłyszymy kolejne porównanie bądź metaforę nawiązującą do czasów PRL. Pamiętajmy wtedy, że to nie lapsus, pomyłka, przejęzyczenie.

Prezes PiS wie, co robi.

Ciągłe zagrożenie zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej, brak dostępu do legalnej aborcji czy pigułki dzień po na receptę, koniec rządowego programu in vitro, próby wypowiedzenia konwencji antyprzemocowej, walka z edukacją seksualną… W 3. rocznicę Czarnego Protestu podsumowujemy 4 lata rządów PiS w obszarze praw kobiet

Słowa o tym, że Polska musi pozostać wyspa wolności Jarosław Kaczyński powtarzał od 2015 roku wielokrotnie. Ostatnio na konwencji w Tarnowie powiedział:

„Musimy być wyspą wolności, nawet jeżeli wokół tej wolności nie będzie. Musimy być także wyspą sprawiedliwości, solidarności i rozwoju”. 

W kwestii praw kobiet Polska PiS na pewno nie jest wyspą wolności i sprawiedliwości. W ostatnich czterech latach sytuacja kobiet jeszcze się pogorszyła.

W trzecią rocznicę Czarnego Poniedziałku, wielkiego protestu kobiet przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, podsumowujemy działania PiS ograniczające prawa kobiet. Chodzi przede wszystkim o:

  • próby zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej,
  • przywrócenie recepty na pigułkę „dzień po”,
  • koniec dofinansowania programu in vitro,
  • klauzulę sumienia w usługach medycznych,
  • walkę z edukacją seksualną,
  • próby likwidacji korzystnych dla kobiet standardów okołoporodowych,
  • próby wypowiedzenia konwencji antyprzemocowej.

Najważniejsze to urodzić

Cała kadencja rządu PiS to bezustanne straszenie Polek zaostrzeniem – i tak już jednej z najbardziej restrykcyjnych w UE – ustawy antyaborcyjnej. Co prawda, projekty zaostrzające ustawę złożyli aktywiści antyaborcyjni i PiS odcinał się od nich, ale jednocześnie nie chciał ich jednoznacznie odrzucić.

Pierwszy, najostrzejszy projekt, Kaja Godek złożyła jeszcze w 2016 roku. Zakazywał on aborcji w przypadku wad płodu oraz ciąży z gwałtu, a karane miały być także kobiety. Przesłanie projektu do prac w komisji sejmowej zaowocowało wielotysięcznymi protestami – Czarnym Poniedziałkiem 3 października 2016 roku. Sejm ostatecznie odrzucił projekt.

W 2017 roku Kaja Godek złożyła kolejny projekt – tym razem zakazujący aborcji w przypadku wad lub choroby płodu. W styczniu 2018 projekt trafił do komisji sejmowej. Wydawało się, że utknie w tzw. sejmowej zamrażarce, ale w marcu 2019 roku biskupi katoliccy popędzili parlamentarzystów i zajęła się nim komisja sprawiedliwości i praw człowieka. Projekt uzyskał pozytywną opinię. O obradach tej komisji pisaliśmy tutaj.

Tuż po przegłosowaniu pozytywnej opinii komisji sprawiedliwości Kaja Godek oraz hierarchowie Kościoła katolickiego naciskali, by projekt jak najszybciej poszedł dalej – czyli właśnie do komisji rodziny. Zdjęto go jednak z porządku obrad komisji w dniach 21-22 marca.

23 marca odbył się kolejny Czarny Protest przeciwko zaostrzeniu ustawy. W samej Warszawie wzięło w nim udział  co najmniej 55 tys. osób. Zobacz relację OKO.press z protestu.

W lipcu 2018 roku komisja rodziny w pół godziny powołała komisję nadzwyczajną, która miała zająć się jej projektem „Zatrzymaj aborcję”. I, co było do przewidzenia, projekt utknął na półtora roku – do wyborów.

Sprawa nie jest jednak przesądzona. W listopadzie 2017 roku poseł PiS Bartłomiej Wróblewski złożył wniosek do TK. Poseł domaga się sprawdzenia, czy jedna z trzech przesłanek do legalnej aborcji (wady i nieuleczalna choroba płodu) jest zgodna z konstytucją.

Zdaniem Wróblewskiego nie jest. Wniosek od roku leży w TK i czeka na termin rozprawy. Od tamtego czasu poparł go zarówno Sejm, jak i Prokurator Generalny.

Za zaostrzeniem ustawy opowiedziało się wielu polityków PiS oraz prezydent Andrzej Duda. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że sterowany przez PiS Trybunał Konstytucyjny poprze wniosek Wróblewskiego i w ten sposób zaostrzy ustawę za pomocą (teoretycznie) niezależnego organu.

Pigułka śmierci na receptę

Po wielomiesięcznej batalii, odbywającej się głównie na sali sejmowej i podczas posiedzeń sejmowej komisji zdrowia, prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę, która przywróciła obowiązkowe recepty na pigułkę „dzień po”.

Ustawa weszła w życie 22 lipca 2017. OKO.press monitorowało cały proces zmiany, sprawdzając wypowiedzi polityków, głównie ówczesnego ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła (PiS). Twierdził on m.in., że pigułka ellaOne jest w Polsce nadużywana (m.in. przez nastolatki), że w całej Europie są ograniczenia w możliwości jej kupowania, że jej główne składniki są niebezpieczne dla zdrowia, oraz, że tak naprawdę to pigułka wczesnoporonna.

Zmiana dotknęła przede wszystkim kobiety niezamożne (szybka wizyta u prywatnego ginekologa kosztuje) i z małych ośrodków, gdzie dostęp do ginekologa jest trudniejszy.

Na temat pigułki „dzień po” głos zabierali politycy PiS, m.in. poseł Marek Suski: „[ellaOne] Przerywa ciążę. Pytam, czy ona coś leczy? Bo jeżeli to jest lek, to powinien być dostępny. Ta pigułka niczego nie leczy. To nie pigułka zdrowia, tylko raczej pigułka śmierci. Jeżeli mamy taką pigułkę, to niech chociaż będzie na receptę”.

„Sumienie mi nie pozwala”

Kwestia wypisania recepty na antykoncepcję awaryjną przypomniała konserwatywnym środowiskom o klauzuli sumienia. Minister Radziwiłł, choć chwilę wcześniej udowadniał, że recepta na ellaOne w niczym Polkom nie zaszkodzi, uznał, że sam by jej nie wypisał.

ZBITY ZEGAR. Klauzula sumienia nie obejmuje wypisywania recept

Jest to niezgodne ze stanowiskiem Komitetu Bioetyki przy Prezydium PAN z 12 listopada 2013 roku, które wskazuje, że klauzula sumienia nie powinna dotyczyć wypisywania recept.

W tej kadencji okazało się, że klauzula sumienia powinna dotyczyć nie tylko lekarzy dokonujących aborcji, ale także… farmaceutów, którzy sprzedają leki w aptekach. W Sejmie pojawił się obywatelski projekt zapewnienia klauzuli sumienia farmaceutom. Projekt poparła komisja ds. petycji oraz Biuro Analiz Sejmowych. Na dezyderat komisji minister zdrowia nigdy nie odpowiedział i sprawa utknęła w styczniu 2018 roku.

Klauzula sumienia utrudniła także dostęp do legalnej aborcji w Polsce.

Oczywiście problem dostępu do legalnej aborcji nie pojawił się w okresie rządów PiS, ale w tym czasie się pogłębił. Monitoring Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny realizowany na przełomie 2015 i 2016 roku ujawnił, że szpitale często odmawiają legalnej aborcji i odsyłają pacjentki do innych placówek. Jednak na przykładzie Warszawy widać, że problem narasta.

Federa w 2019 roku zapytała warszawskie szpitale o to, czy wykonują zabiegi aborcji. Z tabelki poniżej wynika, że liczba takich szpitali spadła w stosunku do 2017 roku:

Dzieci tak, ale tylko naturalnie

W czerwcu 2016 roku, rząd PiS przerwał finansowanie z budżetu programu in vitro „Leczenie Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego”. Problem niepłodności w Polsce nie jest marginalny – dotyka aż 15 proc. par.

Refundacja in-vitro wyrównywała szanse w dostępie do kosztownej procedury medycznej – uśredniając cenniki różnych klinik zajmujących się leczeniem niepłodności, przyjmuje się, że koszt in vitro w Polsce to ok. 8-12 tys. zł.

W grudniu 2018 roku Ministerstwo Zdrowia ujawniło dane, które dowodzą, że rządowy program in vitro leczenia niepłodności z lat 2013-2016 był znacznie większym sukcesem, niż wszyscy sądzili. Na świat przyszło ponad 21 tys. dzieci.

Lukę po in vitro miał wypełnić „Program kompleksowej ochrony zdrowia prokreacyjnego” zaplanowany przez rząd PiS na lata 2016-2020. Ale dokonania finansowanej w tym programie tzw. naprotechnologii trudno nazwać inaczej niż porażką.

W 2019 roku stowarzyszenie „Nasz bocian” poprosiło Ministerstwo Zdrowia o informację dotyczącą efektów programu ochrony zdrowia prokreacyjnego. Ministerstwo odpowiedziało, że nie zna liczby ciąż, które powstały w wyniku programu, bo… „Program nie zakłada zwiększenia liczby urodzeń tylko poprawę diagnostyki i leczenia, wskaźnik liczby ciąż był mylący dla oceny skuteczności Programu”.

I rzeczywiście, w opisie programu liczba ciąż nie jest wskaźnikiem. Jednak jeszcze w 2017 roku – przed aktualizacją – liczba ciąż była oczekiwanym efektem.

6 listopada 2018 do Sejmu wpłynął poselski projekt ustawy ograniczający możliwości stosowania pozaustrojowej metody leczenia bezpłodności – in vitro. Twórcy ustawy – posłowie PiS, Kukiz’15, WiS, PSL i niezrzeszonych, na czele z zasłużonym w inicjatywach anty-choice posłem Janem Klawiterem – chcą, żeby:

  • z metody mogły korzystać jedynie małżeństwa;
  • zapłodnieniu mogła być poddana tylko jedna komórka – a nie sześć jak do tej pory;
  • nie było możliwości mrożenia komórek (tzw. kriokonserwacja);
  • dane dawców nie były anonimowe.

Wychowanie do życia w katolickiej rodzinie

Prawu i Sprawiedliwości zawdzięczamy także zmiany w i tak dość konserwatywnym programie szkolnym Wychowania do życia w rodzinie. Podstawa WDŻ otwarcie stawia na katolicką etykę seksualną. Namawia na przedmałżeńską powściągliwość. Lansuje naturalne planowanie rodziny, potępia antykoncepcję, łącząc ją z aborcją i sterylizacją. W masturbacji widzi zagrożenie pornofilią i uzależnieniem od seksu. Podkreśla, że życie dziecka zaczyna się w jajowodzie. Chce wzmacniać „identyfikację z płcią”.

Dodatkowo Ministerstwo Zdrowia w latach 2017-2019 prowadziło projekt zdrowia prokreacyjnego „W stronę dojrzałości” dla uczniów szkół ponadpodstawowych. Uczniowie mogli się z niego dowiedzieć m.in., że antykoncepcja jest szkodliwa dla zdrowia i nieskuteczna, a seks najlepiej uprawiać dopiero po ślubie. W podręczniku dla nauczycieli znaleźliśmy z kolei takie opinie:

„Swoboda seksualna prowadzi do pustki w miłości. U kobiet powoduje to wstrząs i zupełną zmianę jej psychicznego ukierunkowania (jej psychika z natury nastawiona jest na całkowite oddanie ukochanemu mężczyźnie).

Uleganie kolejnym partnerom powoduje, że znika: delikatność w zachowaniu, zdolność do rozumienia innych, chęć do wypełniania ról opiekuńczych”.

Program ten nie tylko pogłębiał stereotypy płciowe, ale także zniechęcał młodych ludzi do stosowania antykoncepcji, także tej, która zmniejsza ryzyko zakażanie wirusem HIV.

Rodzić po ludzku?

Konstanty Radziwiłł (PiS), minister zdrowia w rządzie Beaty Szydło, chciał wycofać wprowadzone w 2012 roku (za rządów PO-PSL) standardy opieki okołoporodowej i zastąpić je zbiorem rekomendacji medycznych.

Ostatecznie ustąpił w obliczu protestów – fundacja „Rodzić po ludzku” zebrała ponad 70 tys. podpisów w ich obronie. W 2018 rząd uchwalił nowe standardy (nazywając je „organizacyjnymi”), które gwarantują rodzącym w zasadzie podobne prawa jak poprzednio. Wadą jest brak sankcji za ich nieprzestrzeganie (a z realizacją jest źle) oraz brak gwarancji znieczulenia zewnątrzoponowego.

Konwencja? Nie przestrzegałbym

Tak w skrócie zapatruje się prezydent Andrzej Duda na konwencję antyprzemocową, którą Polska podpisała, a tym samym zobowiązała się jej przestrzegać:

OKO.press ujawniło w grudniu 2016 roku plany wypowiedzenia konwencji, które – po serii sprzecznych deklaracji ministrów rządu – zostały zawieszone. Jeżeli jednak sam prezydent państwa ma do aktu prawnego tak lekceważący stosunek, rząd może ponowić próbę. Lub po prostu uznać przepis za martwy.

Konwencja Stambulska, czyli antyprzemocowa, została uchwalona przez Radę Europy w 2011 roku. Polska podpisała ją w 2015 roku. Konwencja uznaje „strukturalny charakter przemocy wobec kobiet za przemoc ze względu na płeć, oraz fakt, że przemoc wobec kobiet stanowi jeden z podstawowych mechanizmów społecznych, za pomocą którego kobiety są spychane na podległą wobec mężczyzn pozycję”. Celem konwencji jest przeciwdziałanie przemocy wobec kobiet.

Wybór Donalda Tuska na szefa ELP może wzmocnić pozycję ugrupowania na europejskiej scenie politycznej

Nowy przewodniczący EPL, następca Francuza Josepha Daula, ma zostać wybrany na kongresie ugrupowania w listopadzie w Zagrzebiu. „Za faworyta uważany jest obecnie polski szef Rady Europejskiej Donald Tusk, który z końcem listopada kończy kadencję na tym stanowisku” – pisze „FAZ”.

Były polski premier miał obiecać we wrześniu, że wkrótce poinformuje o swoich planach na przyszłość. Prezydium EPL ma omawiać sprawę wyboru nowych władz na posiedzeniu przed szczytem UE 17 i 18 października w Brukseli.

Rezygnacja niemieckiego kandydata

Według nieoficjalnych informacji, na które powołuje się niemiecki dziennik, z kandydowania na szefa EPL zrezygnował Niemiec Manfred Weber, który stoi na czele frakcji chadeckiej w Parlamencie Europejskim. Powodem jest przekonanie, że nie należy dopuścić do sytuacji, aby niemieccy politycy pełnili najwyższe funkcje zarówno w Komisji Europejskiej oraz w EPL.

„Na niekorzyść Webera działa też to, że nigdy nie pełnił funkcji rządowej. Nie zapewni tym samym odpowiedniej wagi urzędowi szefa EPL. Prezydent Francji Emanuel Macron miał podnosić ten argument sprzeciwiając się wystawieniu Webera na czołowego kandydata EPL w eurowyborach” – pisze „FAZ”.

Tusk wzmocni pozycję EPL

„W Brukseli mówi się, że wybór Tuska i tym samym powrót do obowiązującej do 2013 roku praktyki nominowania na szefa EPL byłego szefa rządu, wzmocni pozycję ugrupowania na europejskiej scenie politycznej. Oczekuje się też, że nie będzie innych kandydatów oprócz Tuska” – pisze „FAZ”, dodając, że rozważano do niedawna również kandydaturę byłego szefa PE Antonio Tajaniego z Włoch.

Do założonej w 1976 roku Europejskiej Partii Ludowej należą obecnie 84 partie i organizacje partnerskie z 43 krajów europejskich. Z Polski są to Platforma Obywatelska i PSL. Tworzy ona największą frakcję w Parlamencie Europejskim.

Według posłanki PiS Hrynkiewicz i jej partii – bo posłowie w PiS nie są od posiadania osobistego zdania – wizyty, badania i leki są seniorom zbędne.

Z okazji Międzynarodowego Dnia Osób Starszych (1 października) partia aktualnie rządząca zamiast życzeń, przekazała rodakom doskonałą wiadomość. Jak już wcześniej prorokował Paweł Kukiz, właśnie zapadła decyzja polityczna, że siedemdziesiątka to nowa trzydziestka, a każdy Polak ma prawo cieszyć się zdrowiem i sprawnością do co najmniej setki.

Tę fantastyczną nowinę ogłosiła publicznie posłanka Józefa Hrynkiewicz, deklarując w imieniu partii, że „starość to nie choroba”! I że – w związku z tym – nie ma powodu, by poddawać seniorów niepotrzebnej medykalizacji. Mówiąc po ludzku – ludzie w podeszłym wieku zbyt często odwiedzają lekarza. Tymczasem nie powinni, ponieważ nic im nie jest.

Według pani Hrynkiewicz i jej partii – bo posłowie w PiS nie są od posiadania osobistego zdania – te wszystkie wizyty, badania i leki są seniorom zbędne. Wiek zupełnie nie uzasadnia bowiem spadku formy i samopoczucia. Toteż zamiast wysiadywać po przychodniach, emeryci powinni zająć się czymś bardziej konstruktywnym. Na przykład – podpowiadamy, bo żadne przykłady niestety nie padły – pójść na pielgrzymkę. Zachodnie badania już dawno dowiodły, że aktywność fizyczna sprzyja zdrowiu i sprawności, natomiast wiara religijna – długowieczności. Faktem jest również, że chyba już tylko modlitwa o cud może jakoś pomóc polskiej służbie zdrowia wyjść z zapaści.

W tej sytuacji systemowe odstąpienie od „nadmiernej medykalizacji”, likwidacja oddziałów geriatrycznych, niedziałający program „leków za złotówkę” oraz wycofanie funduszy na „bilans siedemdziesiąciolatka” to żadne tam działania godzące w zdrowotność najstarszych pokoleń. To tylko metody łagodnej perswazji. Sposoby przekonywania seniorów, że w zasadzie to czują się świetnie, więc zamiast przesiadywać w przychodni, gdzie o infekcję nietrudno, powinni raczej siedzieć w domu i kisić kapustę, bo kiszonki to samo zdrowie i alternatywa dla szczepień przeciw grypie, które swoje kosztują. Mogliby też dorabiać do emerytury, żeby nie trzeba było nowelizować tak pięknie zbilansowanego budżetu na kolejne „trzynastki”. Wtedy od razu zapomną o strzykaniu w krzyżu, kołataniu serca i dusznościach. A NFZ przyoszczędzi na geotermię w Toruniu. Bo dla zdrowotności ciała i ducha nie ma jak zimny prysznic.

Zresztą – w przychodniach geriatrów i tak jak na lekarstwo, zwłaszcza młodych, których nie kto inny, jak właśnie pani posłanka Hrynkiewicz już dawno temu wysłała przecież za granicę. To ona nawoływała z sejmowej trybuny: „niech jadą!”. No to pojechali.

Na badania przesiewowe dla seniorów, na początek pilotażowe, kasę ministerstwo wprawdzie dało, ale to było zanim partia dokonała oficjalnego uzdrowienia polskich seniorów. Toteż teraz zabrało i badań żadnych już więcej nie będzie. Bo one – jak to ujęto w informacji o zakończeniu programu – powodują „nadwykrywalność” przeróżnych schorzeń, co skutkuje rosnącym apetytem seniorów na fundusze NFZ-u. Teraz widmo nadwykrywalności i tłumów szturmujących przychodnie i oddziały geriatryczne zostało skutecznie przegonione. Obywatele 60 plus są bowiem absolutnie zdrowi! A jeśli już chorują, to jak wszyscy. W końcu katar zdarza się w każdym wieku, a ból kolana też o metrykę nie pyta. Inna sprawa, że w naszym kraju to choroba występująca epidemicznie – powikłanie narodowego katolicyzmu.

Inna sprawa, że kierunek myślenia o starości jako „naturalnym etapie życia człowieka” idealnie wpisuje się w wizerunek partii na każdym kroku powołującej się na tradycję i „prawo naturalne”. Rzeczywiście – do całkiem niedawna żadna tam medykalizacja seniorów, a już zwłaszcza medykalizacja „nadmierna”, nie przeszkadzała Polakom w naturalnym procesie starzenia.

No, ale teraz, w epoce wojującego nihilizmu, chciwe amerykańskie koncerny wmówiły ludziom, że mogą w dobrej kondycji dociągnąć co najmniej do setki. Tylko potrzebują protez, implantów, rozruszników oraz całej listy leków i procedur, które kosztują majątek. Seniorzy zaś bez zastrzeżeń uwierzyli, że mamy tu nad Wisłą państwo dobrobytu, toteż sądzą, że to wszystko „im się należy”. Tymczasem gdyby trochę odpuścili, te środki mogłyby pójść na rozwój naprotechnologii. Trzeba tylko przekonać seniorów, że są zdrowi! A że boli? Boli, bo musi!

Za Peerelu władcy Polski też szanowali tradycję i – wbrew pozorom – prawo naturalne. I także usiłowali przekonać seniorów, że starość to nie choroba. Wdzięczni obywatele ubrali te starania w hasło: „Popierajcie partię czynem. Umierajcie przed terminem”. Budowa państwa dobrobytu w każdym ustroju wymaga poświęceń.

PS. Amerykańska agencja do spraw leków (FDA) koordynuje badania zmierzające do zatwierdzenia pierwszej w historii „pigułki na starość”, która (starość, nie pigułka) w ten sposób zostanie oficjalnie uznana za chorobę. Cukrzyca „dwójka”, demencja, wieńcówka i niektóre typy nowotworów będą odtąd traktowane jako objawy „zespołu senioralnego” czy jak tam ostatecznie nazwą tę nową jednostkę chorobową amerykańscy geriatrzy. Znów jesteśmy „sto lat za Murzynami”.

Dodaj komentarz