Przekręty PiS nie mają końca. Z życia pasqud (5)

30 Czer

Po kilka tysięcy złotych wpłacili pracownicy państwowych spółek, ulokowanych w Bydgoszczy, na kampanię PiS przed ubiegłorocznymi wyborami samorządowymi. Złośliwcy twierdzą, że to swoisty „dowód wdzięczności” za zatrudnienie w kontrolowanych przez partię spółkach Skarbu Państwa.

Według „Gazety Wyborczej”, „rekordzistą” w Bydgoszczy jest Błażej Najdowski – przekazał ponad 21 tys. zł. To dyrektor techniczny Zespołu Elektrociepłowni Bydgoszcz, którego właścicielem jest państwowy gigant Polska Grupa Energetyczna. Zapytany o powód, dla którego wpłacił taką kwotę, Najdowski stwierdził, że musi się zastanowić nad odpowiedzią. Dodał, że powód… jest banalny. Nie wytłumaczył jednak reporterowi „GW, co miał na myśli.

Kolejny z listy Michał Krzemkowski wpłacił 14 tys. zł. Jako radca prawny obsługuje Wody Polskie, czyli spółkę powołaną przez PiS. Krzemkowski  jest też członkiem rady nadzorczej Polskiego Radia. 11,2 tys. zł wpłacił były bydgoski radny, Mirosław Jamroży, wiceprezes Enea Pomiary. Inny działacz PiS, który znalazł zatrudnienie w spółce skarbu państwa, Tomasz Rega, dyrektor oddziału Totalizatora Sportowego, wpłacił 11 tys. zł.

Podobna sytuacja miała miejsce w Inowrocławiu. Z ustaleń „GW” wynika, że 17 tys. wpłacił Ireneusz Stachowiak, prezes oddziału Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. A Damian Polak, zatrudniony w zależnej od państwowego Orlenu spółce Inowrocławskie Kopalnie Soli „Solino”, zasilił konto komitetu wyborczego PiS kwotą 10 tys. zł.

Nowo utworzona Izba Dyscyplinarna polskiego Sądu Najwyższego nie spełnia wymogów niezawisłości sędziowskiej ustanowionych prawem UE” – brzmi w wielkim skrócie opinia rzecznika Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, Jewgienija Tanczewa, w sprawie polskiego sądownictwa. Oczywiście z tego stanowiska nie jest zadowolona prawa strona polskiej polityki.

Zarówno politycy, jak i dziennikarze związani z PiS zaczęli „prześwietlać” rzecznika TSUE, doszukując się ciemnych kart w jego życiorysie. „Rzecznik Generalny TSUE to syn prominentnego komunisty nagrodzonego Nagrodą Lenina” – można przeczytać na stronie Salon24.

Papcio Peter Tanczew był w latach 1974-1989 przewodniczącym partii odpowiedniczki naszego PSL, prawej ręki Bułgarskiej Partii Komunistycznej.” Również wiceminister sprawiedliwości, Sebastian Kaleta nie omieszkał umieścić odpowiedniego wpisu na Twitterze: „a wiecie jak jest w Bułgarii? Na czele organu dyscyplinarnego stoi…Minister Sprawiedliwości Bułgarii. 11 spośród 25 członków powołuje parlament.”

Internauci nie kryją swego oburzenia wobec wpisu wiceministra, tym bardziej, że jeszcze w lutym szef polskiego MSZ przekonywał, że „Bułgaria to kraj naszych sojuszników.”

To, że partii rządzącej nie spodoba się opinia TSUE nie powinno być zaskoczeniem. Trudno jednak zrozumieć personalny atak na Tanczewa, tym bardziej, że jako rzecznik jest przedstawicielem całego składu TSUE, który zajął krytyczne stanowisko wobec pisowskich zmian w polskim sądownictwie. Szukanie w przeszłości czy przywoływanie sytuacji w Bułgarii jest zachowaniem, delikatnie pisząc, mało dojrzałym.

OKO.press ujawnił, że w oświadczeniach ministra Michała Dworczyka nie zostały zapisane dochody ze sprzedaży nieruchomości i udziały w domu, który został później przepisany żonie.

Ponadto OKO.press poinformował o kolejnych nieścisłościach w oświadczeniach ministra, który co najmniej dwanaście razy – jako radny, poseł i minister – zataił swoje udziały w spółce zapewniającej budynki i wyposażenie placówkom oświatowym pod patronatem Opus Dei.

Po publikacji Dworczyk natychmiast napisał oświadczenie na facebooku, informując przy okazji, że złożył już stosowne korekty wyjaśniające jego niedopatrzenia w oświadczeniach. „W związku z publikacją na portalu OKO.press uprzejmie informuję, że w 2008 roku zapisałem moje dziecko do przedszkola prowadzonego przez Stowarzyszenie Wspierania Edukacji i Rodziny Sternik. Dokonując zapisu uiściłem opłatę wpisową, która de facto była nabyciem 0,13% udziałów spółki, będącej organizacją non profit, Rodzice dla Szkoły. Nigdy nie uczestniczyłem w żadnych pracach związanych z funkcjonowaniem w/w podmiotu. Nigdy też nie uzyskałem żadnych przychodów.”

W podobnym tonie Dworczyk wyjaśnia swoje „zapominalstwo” dotyczące nieruchomości.

W obronie kolegi stanął poseł PiS, Zbigniew Gryglas zapewniając, że minister „to uczciwy bardzo człowiek, który chce naprawić własne niedopatrzenia.”

Zupełnie innego zdania jest Marcin Kierwiński z PO, który powiedział: „tego typu uchybienia formalno-prawne są zawsze uchybieniami. W polskiej polityce zdarzały się bardzo poważne procesy karne związane z nieuwzględnieniem pewnych drobnych rzeczy w oświadczeniu majątkowym.”


Podobnego zdania jest dziennikarka Bianka Mikołajewska, która odniosła się do „niedopatrzenia” Dworczyka na Twitterze. „Opinia publiczna ma prawo oczekiwać od pana umiejętności wypełniania oświadczeń i rzetelności we wszystkich podejmowanych przez Pana działaniach. Przypominam Panu bardzo purytańskie stanowisko Pana partii w sprawie zegarka, którego nie wpisał do swojego oświadczenia minister rządu PO, Sławomir Nowak.

Nie rozumiem, dlaczego dominuje tak powszechna krytyka i przekonanie o porażce opozycji. Do jesiennych wyborów może pójść nawet 3-4 miliony ludzi więcej, niż miało miejsce przy i tak dużej frekwencji w wyborach europejskich. To może zdecydowanie odwrócić bieg wydarzeń. Ale siła mechanizmu samospełniającej się przepowiedni jest bardzo duża – mówi nam dr Robert Sobiech, socjolog, dyrektor Centrum Polityki Publicznej Collegium Civitas. – Racjonalna kalkulacja wskazuje, że do wygrania z PiS-em konieczna jest szeroka koalicja z kluczowymi punktami programowymi i nieukrywanie różnic poglądowych – podkreśla

Zadaje pan sobie pytanie, gdzie jest opozycja?
Opozycja w tym momencie przyjęła rozsądną taktykę. Nie wiedząc, w jakiej konfiguracji pójdzie do jesiennych wyborów, ogranicza swoje wypowiedzi na zewnątrz, minimalizując ryzyko pojawiania się niespójnych przekazów. Powinna zresztą zrobić to już wcześniej.

Niespójne przekazy to dla potencjalnych wyborców sygnał słabości, wewnętrznych rozbieżności.

Ten stan nie może jednak trwać długo. Potencjalni wyborcy partii opozycyjnych czekają teraz na spójny komunikat, który będzie miał dwie części: w jakim składzie idziemy do wyborów i główne tematy kampanii, czyli to, co ma być najważniejszymi zmianami po wygranych wyborach.

Opozycja będzie się jednoczyć?
To w dużej mierze zależy od analiz sondaży, które będą się pojawiać, i symulacji wyników wyborczych. Mam przed sobą najnowsze badanie firmy Kantar, z którego wynika, że Zjednoczona Prawica w ciągu miesiąca straciła 6 punktów procentowych (34% poparcia), PO zyskała 3 punkty (24% poparcia), a SLD i PSL znalazły się poniżej progu wyborczego (po 4%). To pokazuje, że samo zjednoczenie z PSL-em i SLD w jednym bloku (przy wszystkich zastrzeżeniach co do prostego sumowania danych sondażowych) daje mniej więcej tyle samo poparcia, ile ma Zjednoczona Prawica. To sygnał, że warto się jednoczyć. Tymczasem z przecieków medialnych dowiadujemy się, że znaczna część partii opozycyjnych rozważa wariant łączenia się w mniejsze koalicje (np. Wiosna+SLD, PSL+Kukiz). W swoich archiwach odnalazłem symulację prof. Flisa, opierającą się na podobnych wynikach sondaży.

W sytuacji, kiedy PiS (formalnie Zjednoczoną Prawicę) popiera 36% wyborców, PO 23%, a reszta głosów oddana zostaje na pozostałe partie, PiS posiada od 226 do 237 posłów. Czyli ma ponownie większość lub do większości brakuje mu kilku posłów, których z łatwością pozyska z innych partii.

Podobno liczy się tylko wygrana w wyborach.
Jeżeli PO (po fuzji z Nowoczesną) pójdzie do wyborów sama, SLD dogada się z Wiosną Roberta Biedronia i uzyska ok. 10% poparcia, a PSL być może nieznacznie przekroczy próg wyborczy, oznacza to wysokie prawdopodobieństwo, że PiS przez następne 4 lata będzie rządzić samodzielnie.

Czyli jedyne wyjście to zjednoczenie opozycji?
Racjonalna kalkulacja wskazuje, że do wygrania z PiS-em konieczna jest szeroka koalicja z kluczowymi punktami programowymi i nieukrywanie różnic poglądowych. Najważniejsze pytanie brzmi: co jest celem opozycji? Przejęcie rządów czy zabezpieczenie kilkunastu czy kilkudziesięciu miejsc w parlamencie dla swoich liderów i uzyskanie dotacji dla swoich partii? A na to pytanie nie mamy do tej pory jasnej odpowiedzi.

Racjonalność zwycięży?
Polityk to zawód jak każdy inny. Oni też martwią się, gdzie będą pracować przez najbliższe 4 lata.

Jeżeli górę weźmie kalkulacja indywidualna obliczona przede wszystkim na przetrwanie, to będziemy mieli po stronie opozycji przynajmniej trzy bloki. To bardzo dobra wiadomość dla PiS, który okazuje się jedyną partią, która potrafiła zintegrować większość partii prawicowych w jeden blok.

Tam również są znaczne różnice poglądów i interesów. W przeciwieństwie do wielu partii opozycyjnych nie są one ujawniane publicznie.

Grzegorz Schetyna mówi, że to będzie ważny sprawdzian dla opozycji. Rzeczywiście?
Na pewno. Przyznam, że w ogóle jestem zdziwiony dyskusją, która miała miejsce po wyborach do Parlamentu Europejskiego. Znaczna część polityków i komentatorów właściwie orzekła, że PiS wygraną w wyborach parlamentarnych ma już w kieszeni. W naukach społecznych to jest klasyczny mechanizm samospełniającej się przepowiedni – jeżeli liderzy opinii publicznej mówią, że coś się zdarzy, to automatycznie przekłada się na poglądy ludzi i ich zachowania. Nie rozumiem, dlaczego dominuje tak powszechna krytyka i przekonanie o porażce opozycji. Do jesiennych wyborów może pójść nawet 3-4 miliony ludzi więcej, niż miało miejsce przy i tak dużej frekwencji w wyborach europejskich. To może zdecydowanie odwrócić bieg wydarzeń. Ale siła mechanizmu samospełniającej się przepowiedni jest bardzo duża.

Opozycja musi nakręcić własną samospełniającą się przepowiednię?
Musi przede wszystkim pokazywać, że szanse na wygraną są realne.

Jeżeli sami politycy uwierzą, że nie da się tych wyborów wygrać, to strategia zabezpieczania miejsc pracy będzie miała niestety duże szanse powodzenia.

Musi wyjść do ludzi i tam pokazać, że będzie walczyć?
Przewidywania były takie, że szczególnie wybory do Parlamentu Europejskiego będą wyborami o niskiej frekwencji i przyciągną, podobnie jak w poprzednich wyborach, wielkomiejski, lepiej wykształcony elektorat. Dlatego niektórzy politycy wyszli z założenia, że nie warto się starać. Okazało się, że skuteczna kampania zmobilizowała wyborców PiS i zdemobilizowała wyborców opozycji. W porównaniu z wyborami do sejmików wojewódzkich z jesieni 2018 roku PiS pozyskał blisko milion dodatkowych wyborców, a partie wchodzące w skład Koalicji Europejskiej straciły 1,8 mln głosów.

Opozycja odrobiła lekcje i dlatego ruszyła „w teren”?
Oczywiście warto iść w te miejsca, gdzie można pozyskać dodatkowych zwolenników, odzyskać prawie 1,8 miliona głosów, które Koalicja Europejska straciła w porównaniu z wyborami samorządowymi i zakładając wyższą frekwencję, pozyskać nowych wyborców.

Potrzebna jest jednak dobra analiza tego, kim są ludzie, którzy nie poszli głosować, także kim są ci, którzy prawdopodobnie pójdą głosować, ale do tej pory na te partie nie głosowali.

PiS może sięgnąć po bardziej konserwatywny elektorat PO?
Wyjmowanie sobie wzajemnie elektoratu jest mało prawdopodobne. Analizy powyborcze pokazują, że dwa polityczne bloki mają swoich stałych zwolenników. Ale do wzięcia i tak jest bardzo dużo – ponad połowa ludzi, którzy zostali w domach. Przy tej skali mobilizacji i konfliktu politycznego można z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że frekwencja wyborcza będzie oscylowała w granicach 60%,czyli do wyborów pójdzie ok. 18 mln Polaków. To o blisko 4,5 mln więcej, niż w wyborach europejskich. O nich trzeba zawalczyć.

PO-KO powołała swój sztab wyborczy, na jego czele stanął Krzysztof Brejza. To będzie nowy początek?
Skład sztabu wyborczego pracuje zazwyczaj w zaciszu gabinetów. Najważniejsze będzie to, kim będą twarze kampanii i kto znajdzie się na czołowych miejscach list wyborczych.

Kluczową sprawą będzie też to, w jaki sposób opozycja będzie rozliczać 4 lata rządów PiS-u. Do tej pory prawie w ogóle tego nie robiła.

Niektórzy mówią, że nic innego nie robiła.
Chodzi o to, żeby dokładnie przyjrzeć się temu, co rząd PiS-u zrobił w sferze usług publicznych czy programów społecznych i co zrobił, a właściwie czego nie zrobił w ochronie zdrowia, edukacji, ochronie środowiska. To jest klasyczny element kampanii wyborczej. Do tej pory wystarczyło hasło „anty-PiS”, ale bez wnikania, dlaczego.

Czyli przede wszystkim punktowanie rządzących, a nie własny program?
W ciągu ostatnich 4 lat uwidoczniła się istotna zmiana postrzegania państwa przez obywateli. Wielu Polaków uwierzyło, że politycy nie mają recepty na zapewnienie lepszych i bardziej dostępnych usług medycznych, dostarczenie wiedzy i umiejętności umożliwiających realizację indywidualnych aspiracji czy nawet ograniczenie smogu.

Zmiana polega na tym, że przy całej niechęci do instytucji państwowych partia rządząca zaoferowała bezpośredni zastrzyk gotówki.
PiS wyszedł z założenia, że skoro ludzie i tak uważają, że państwo jest niewydolne, to zamiast zajmować się poprawą sytuacji w służbie zdrowia, edukacji czy ochronie środowiska, wykorzystując rekordowy wzrost gospodarczy odda podatnikom część ich pieniędzy. Tak dużą część, że znacząco wpłynie to na poprawę ich sytuacji materialnej. Programy typu 500+ istnieją we wszystkich państwach Unii Europejskiej. PiS postanowił jednak zgrać va banque. Polskie zasiłki dla dzieci są porównywalne z zasiłkami w znacznie bogatszych państwach (Austria, Irlandia) i znacząco niższe, niż w u naszych sąsiadów (Słowacja, Czechy, Węgry).

Hasło: jesteśmy pierwsi, którzy dzielą się wzrostem gospodarczym, jest przez 4 lata motorem napędowym obecnej władzy. Opozycja została zepchnięta do narożnika. W tej chwili politycznym samobójstwem byłoby powiedzenie, że komuś odbierzemy.

Przez cztery lata opozycji nie udało się wytłumaczyć, że tak wielka skala transferów bezpośrednich sprawi, że w kolejnych latach nie będzie możliwe zwiększenie nakładów na edukację ochronę zdrowia czy walkę ze smogiem. Opozycji nie udało się także wytłumaczyć, że za 500 czy 1500 złotych nie można kupić ani dobrej edukacji, ani dobrej ochrony zdrowia, szczególnie na wsi czy w małych miastach, skąd pochodzi znaczna część wyborców PiS.

Samorządowcy będą ważnym wzmocnieniem opozycji na listach wyborczych?
Poparcie samorządowców musi być widoczne nie tylko w dużych, ale przede wszystkim w średnich i małych miastach. To tam mogą decydować się losy wyborów.

Może powinni zawalczyć przede wszystkim o Senat?
Zwycięstwo w Senacie może tylko czasowo opóźnić zmiany proponowane przez większość rządzącą. Zakładając, że PiS będzie miał większość w Sejmie, poprawki Senatu są odrzucane w Sejmie zwykłą większością głosów.

Przy zmianach, które sygnalizuje partia rządząca, zwycięstwo w Senacie nie wystarczy.

Donald Tusk usunął się w cień?
Wydaje mi się, że czeka na rozstrzygnięcie wyborów parlamentarnych i dopiero wtedy podejmie decyzję o swojej przyszłości politycznej. Może wspierać opozycję z boku, ale na pewno nie stanie na jej czele przed jesiennymi wyborami.

Podobno ma być kandydatem na szefa Komisji Europejskiej, tak twierdzi np. Politico. To byłoby dla niego najlepsze rozwiązanie?
Takiego rozwiązania nie można wykluczyć. Historia wyborów szefów instytucji Unii Europejskiej dostarcza wielu przykładów, kiedy efektem braku poparcia dla głównych kandydatów był wybór innego polityka. Jeżeli taka sytuacja miałaby miejsce w przypadku Donalda Tuska, byłoby to wyjątkowe wydarzenie – po raz pierwszy od ostatnich zmian traktatowych w UE ktoś przeszedłby z jednego kluczowego stanowiska na drugie.

W kraju jego notowania spadają. Według najnowszego sondażu IBRiS dla portalu Onet największym zaufaniem cieszy się prezydent Andrzej Duda. Donald Tusk jest poza podium. Wyprzedzają go Mateusz Morawiecki, Beata Szydło, a nawet Jarosław Kaczyński. O czym to świadczy?
Takie sondaże są jednak zawodnym miernikiem. Biorą pod uwagę głosy wszystkich Polaków, a nie tych, którzy chcą wziąć udział w wyborach.

Pamiętamy, że Bronisław Komorowski przegrał wybory, chociaż miał zdecydowanie większe poparcie, niż obecnie Andrzej Duda.

Taki sondaż wyraża bardziej życzeniowe i chwilowe myślenie Polaków, a gdy przychodzi do rzeczywistej rywalizacji, często okazuje się zawodny.

Stanowisko rzecznika TSUE, zapowiadające niekorzystny dla PiS wyrok Trybunału, to kolejny sygnał wskazujący, że czas tolerowania autokratów i kieszonkowych Putinków dobiegł w Unii Europejskiej końca.

„Eee tam” – tak z grubsza odpowiadali funkcjonariusze PiS na pytania o przewidywane reakcje instytucji Unii Europejskiej na łamanie zasad państwa prawa przez polską władzę. Starali się to formułować w sposób bardziej dyplomatyczny, ale istota komunikatu brzmiała: „Nie podskoczą nam, mogą nas pocałować gdzieś”.

Wygląda na to, że ludzie władzy przez całe lata naprawdę sądzili, że mogą bezkarnie robić, co im się podoba, nie przejmując się obowiązującymi w Europie standardami. Do niedawna. Wydana ostatnio opinia rzecznika Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej Ewgenija Tanczewa, który stwierdził, że obsadzona przez ludzi PiS Krajowa Rada Sądownictwa oraz Izba Dyscyplinarna SN nie spełniają wymogów niezależnego sądownictwa, powinna być dla nich dzwonkiem alarmowym. Czas bezkarności się kończy. Zaczyna się czas kar i konsekwencji.

Opinia Tanczewa jest prognostykiem pozwalającym przewidzieć jesienny wyrok TSUE. Wprawdzie wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki zareagował bagatelizującym stwierdzeniem: „Szanujemy, ale nie musimy się przejmować” – ale zapewne była to tylko poza, mająca pokryć zakłopotanie i złość. Nawet jeśli potraktujemy PiS jako obszar strukturalnej nędzy intelektualnej, nie wydaje się możliwe, by ważny polityk tej partii naprawdę nie rozumiał powagi sytuacji.

Wyrok TSUE da sędziom podstawę do bojkotowania i ignorowania Izby Dyscyplinarnej, podważy też prawomocność decyzji KRS. W gruncie rzeczy będzie początkiem erozji panowania partii Kaczyńskiego nad wymiarem sprawiedliwości. Tylko od determinacji oraz odwagi sędziów będzie zależało, jak radykalny będzie ich bunt – czy posuną się do całościowego zakwestionowania władzy PiS i czy zaczną ignorować decyzje i polecenia płynące od Ziobry i jego nominatów (osobiście gorąco bym ich do tego namawiał).

Europejska machina ruszyła jak żółw ociężale

Dlaczego PiS uwierzył w swoją potęgę i bezkarność? Być może zasugerował się postawą UE wobec Viktora Orbána, któremu liczne wybryki długo uchodziły na sucho. Tyle tylko, że ciężar polityczny 10-milionowych Węgier jest nieporównywalny z rangą i wagą Polski. Bruksela mogła sobie pozwolić na tolerowanie polityki węgierskiego autokraty, uznając, że mały kraj na obrzeżach Unii nie stanie się rozsadnikiem antydemokratycznej gangreny i nie zagrozi spójności całego organizmu europejskiego. Zresztą sam Orbán dość umiejętnie poruszał się na brukselskich salonach i długo potrafił prezentować tu zupełnie inne oblicze niż w kraju.

Gdy jednak do kontestujących europejskie zasady Węgier dołączyła blisko 40-milionowa Polska, kraj kluczowy we wschodniej części Unii, sytuacja zrobiła się poważna. Brukselscy decydenci nie mogli dłużej przymykać oczu na problem i udawać, że nic się nie dzieje.

Unia Europejska jest wielką i skomplikowaną konstrukcją, cechuje ją spora inercja. Od wciśnięcia guzika „start” do momentu, aż machina się rozpędzi, mijają nie miesiące nawet, lecz lata. Jednak w końcu uruchomione procesy owocują konkretnymi decyzjami i posunięciami. Guzik został naciśnięty już dość dawno i teraz obserwujemy jak potężna europejska maszyneria nabiera prędkości. Para buch, koła w ruch.

Przygotujmy się na kary. Będzie bolało

„Unia poczyniła pierwsze kroki na drodze do skutecznego zwalczania przestępstw popełnianych przez państwa członkowskie – np. wprowadzając kryterium przestrzegania prawa do mechanizmu rozdziału funduszy na rozwój” – piszą w „Gazecie Wyborczej” dwaj węgierscy autorzy Bálint Madlovics i Bálint Magyar (ten ostatni, były minister edukacji, jest autorem głośnej książki „Węgry. Anatomia państwa mafijnego”).

Stanowisko rzecznika TSUE, zapowiadające niekorzystny dla PiS wyrok Trybunału, to kolejny sygnał wskazujący, że czas tolerowania autokratów i kieszonkowych Putinków dobiegł w Unii Europejskiej końca.

Jestem gotów się założyć, że w nadchodzących miesiącach będziemy świadkami kolejnych kar, nakładanych na kraje łamiące wspólne zasady – czyli na Polskę i Węgry. Można się spodziewać, że instytucje unijne, podejmując decyzje w różnych sprawach, w sposób demonstracyjny będą ignorować interesy Warszawy czy Budapesztu. Zapewne Polska i Węgry poniosą też dotkliwe konsekwencje finansowe, choćby przy rozdziale nowych funduszy. Także w rozliczeniach dotychczasowych programów finansowych można się spodziewać szczególnej surowości europejskich kontrolerów.

W sumie więc – będzie bolało. Niestety wszystkich – nie tylko polityków i wyborców PiS, choć tak byłoby najsprawiedliwiej.

Waldemar Mystkowski pisze o wyroku TSUE.

Polskie sądownictwo broni swojej niezależności dzięki unijnym instytucjom.

Władze PiS przegrały i to dubeltowo sprawę w Trybunale Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Rzecz dotyczy Sądu Najwyższego, obniżenia wieku emerytalnego sędziów SN. TSUE uznał, iż obniżenie wieku emerytalnego i przyznanie prawa arbitralnego decydowania przez prezydenta RP w sprawie przedłużenia urzędowania sędziów jest sprzeczne z prawem unijnym, stanowi uchybienie artykułu 19, ustęp 1 Traktatu o UE.

Więcej >>>

Dodaj komentarz