Mateusz Morawiecki sam sobie przyznał Czeławieka Roku, tak należy interpretować tę godną pożałowania nagrodę

26 Lu

„Sakiewicz wziął kasę ze spółek, kontrolowanych przez Morawieckiego, żeby dać nagrodę człowieka roku Morawieckiemu za to, że odpowiednio dużo kasy z kontrolowanych przez Morawieckiego spółek, trafia do Sakiewicza. Co to będzie za ból i żal za rok” – tak na Twitterze Tomasz Lis podsumował kolejną galę „Gazety Polskiej”.

Redaktor naczelny Tomasz Sakiewicz wręczył premierowi już po raz drugi nagrodę „Człowieka Roku”. Poprzednio Morawiecki dostał ją w 2016 r. Na widowni Filharmonii Narodowej zasiadła cala pisowska „wierchuszka” z Jarosławem Kaczyńskim na czele.

Jeden z internautów umieścił zdjęcie zaproszenia na te imprezę z wymienionymi tamże sponsorami. – I ten Sakiewiczowy bankiecik w Filharmonii Narodowej z naszych pieniędzy… a nad ośmiorniczkami naród szlochał” – napisał Mikołaj Wróbelek.

„To samo, ale na większą skalę robią Bracia Karnowscy. Dają nagrody tym, którzy im dają kasę” – dodał prof. Wojciech Sadurski. – „Żenada, sami sobie przyznają nagrody, wysoko stawiają poprzeczkę, żaden kabaret tego nie przebije.”;

„Niech się bawią… na Titanicu też orkiestra grała do samego końca :)”; – „Brawo. Była taka gazeta Kraj Rad. Zdaje się, że ogłosiła Gierka jakimś tam człowiekiem” – komentowali inni internauci.

Prezydent Andrzej Duda, dokonując bezprecedensowego aktu ułaskawienia wobec byłego kierownictwa Centralnego Biura Antykorupcyjnego, argumentował, że osoby walczące z korupcją powinny zasługiwać na specjalną ochronę. Nie miało dla niego znaczenia, że Mariusz Kamiński i jego koledzy, będąc funkcjonariuszami państwa polskiego, nadużyli prawa, kierując się nie walką z korupcją a politycznym celem uderzenia w koalicjanta Prawa i Sprawiedliwości. Nielegalna prowokacja w tzw. aferze gruntowej została surowo oceniona przez sąd, jednak prezydenta to nie przekonało. Jedynie kwestią czasu było pojawienie się narracji, że na podobny los i łaskę prezydenta RP zasługuje może nie do końca uczciwy (w końcu prawomocnie skazany), ale jednak kierujący się niewątpliwie szlachetnymi motywami (to nic, że z prawdopodobnie rosyjskiej inicjatywy) Marek Falenta, architekt afery podsłuchowej z 2014 roku. 

W maju minionego roku w tej sprawie prawicowe media zorganizowały nawet petycję do prezydenta Andrzeja Dudy, a gorliwym obrońcą i zwolennikiem wręcz orderu państwowego dla biznesmena jest jeden z najbardziej rozpoznawalnych dziennikarzy prawicy, korespondent TVP w Berlinie Cezary Gmyz. To właśnie jemu Falenta dziękował “za ujawnienie prawdy” w sierpniu 2014 roku, a ten czynnie agituje na rzecz ułaskawienia bohatera pisowskich mediów. Dziś sprawa nabiera nowych barw, bowiem, jak informuje portal TVN24.pl, do Kancelarii Prezydenta Andrzeja Dudy został właśnie wysłany oficjalny wniosek o ułaskawienie Marka Falenty złożony przez jego córkę. Sam biznesmen nie stawił się natomiast w areszcie karnym, gdzie po wielomiesięcznych przepychankach w sądach i próbach odroczenia odbywania kary z uwagi na względy zdrowotne miał w końcu trafić na początku lutego. Niezmiennie uważa, że jest niewinny, a skazanie go ma wymiar wyłącznie polityczny.

Policja rozpoczęła poszukiwania skazanego biznesmena, bowiem okazało się, że ten zniknął i nie wiadomo gdzie się konkretnie znajduje. Według ostatnich doniesień może znajdować się w jednym z zakładów psychiatrycznych, borykając się z problemami psychicznymi. Czy to wystarczy do tego, by głowa państwa przychyliła się do wniosku o ułaskawienie? Sprawy nie chce komentować na razie ani adwokat Marka Falenty, ani Kancelaria Prezydenta. Z informacji portalu wynika jednak, że do Pałacu Prezydenckiego wpłynęły dwie negatywne opinie w tej kwestii z sądów dwóch instancji. To jednak przecież nie musi być dla Andrzeja Dudy żadną wskazówką. Wszyscy przecież wiemy, że znaczenie afery taśmowej jest dla obecnego obozu władzy niebagatelne. Wielu wyborców z pewnością z radością przyjęłoby decyzję o wzięciu w obronę jej głównego pomysłodawcy.

Prezydent nie musiałby również zasadniczo męczyć się nad wymyślaniem tłumaczenia dla swojej decyzji. Marek Falenta współpracował przecież z funkcjonariuszami ABW i CBA, którym udostępniał nielegalnie zdobyte nagrania. Jak w toku śledztwa zeznawał Łukasz N., jeden z kelnerów w restauracji Sowa & Przyjaciele oraz Amber Room, któremu biznesmen zlecał zakładanie podsłuchów, Falenta mówił mu, że “jest blisko z PiS i że może zorganizować z prezesem Kaczyńskim spotkanie, i że te nagrania mogą pomóc PiS”. Działał tym samym w szeroko pojętym interesie państwa i partii rządzącej, a jako taki powinien otrzymać specjalne względy. I tak fakt, że po tylu latach od afery nadal nie znajduje się za kratkami, jest dostatecznym dowodem na to, że prawo i sprawiedliwość dla tego pana nie działają tak, jak wobec zwykłego Kowalskiego.

Prezydent podpisał ustawę o NBP, która ujawnia zarobki w Narodowym Banku Polskim. – Andrzej Duda po raz kolejny wykonał tylko polecenie prezesa PiS-u. Są rzeczy ważne i ważniejsze, ważna jest przyjaźń z Adamem Glapińskim, ale ważniejsza jest wygrana w wyborach – komentuje Izabela Leszczyna z PO. Dodatkowo ustawa zakłada limity wysokości pensji. To według posłanki PO „niepotrzebna odpowiedzialność zbiorowa”. Jest za jawnością wynagrodzeń w administracji publicznej. Poza tym sąd nie zgodził się na zakaz publikacji w „Gazecie Wyborczej” dotyczących afery KNF, czego domagał się prezes Glapiński.

Ustawa o wynagrodzeniach w NBP podpisana

W poniedziałek prezydent podpisał ustawę o wynagrodzeniach w NBP. Nie sprawdziły się wcześniejsze przypuszczenia, że skieruje ją do Trybunału Konstytucyjnego.

Ustawa zakłada, że zarobki w Narodowym Banku Polskim będą jawne. Mają być publikowane w Biuletynie Informacji Publicznej i objąć okres od 1995 roku. Dodatkowo wysokość pensji prezesa i wiceprezesa ma być taka sama jak w przypadku kierowniczych stanowisk w państwie. Wysokość pensji pozostałych pracowników banku centralnego ustalać będzie zarząd, ale będą miały górną granicę. Nie mogą przekroczyć 60 proc. pełnego wynagrodzenia prezesa NBP.

Przypomnijmy, temat zarobków w NBP wypłynął po doniesieniach „Gazety Wyborczej” dotyczących wysokich zarobków współpracowniczki prezesa Adama Glapińskiego – Martyny Wojciechowskiej. Według dziennika ma zarabiać 65 tys. zł miesięcznie. Do tej pory ta informacja nie została potwierdzona, a Adam Glapiński nie chciał zgodzić się na upublicznienie zarobków swojej współpracownicy. PiS postanowił złożyć ustawę, która prezesa do tego zobliguje.

„Ona w niczym nie pomoże, tylko nam przeszkodzi. Może się pojawić cały szereg problemów pracowniczych, ale damy sobie z nimi radę, jak z każdym innym problemem, niezależnie i samodzielnie” – tak Adam Glapiński mówił na konferencji prasowej 6 lutego, po tym jak ustawę przyjął Senat.

Prezydent wykonał polecenie. „Są rzeczy ważne i ważniejsze”

Posłanka PO nie ma wątpliwości, że nowe prawo tworzone jest na partyjne zamówienie. – Mamy do czynienia z niezwykle pazernym rządem i partyjnymi działaczami, których PiS rekomendował na wszystkie najwyższe stanowiska państwowe. Ci ludzie zachowują się niemoralnie i nieetycznie: rozdają nagrody, jak Beata Szydło; płacą ogromne pensje, jak Adam Glapiński; albo dopuszczają się propozycji korupcyjnych, jak szef KNF. I dlatego, że PiS wprowadził ludzi, którzy mają lepkie ręce, musimy tworzyć nowe prawo? To nie jest normalne – mówi wiadomo.co Izabela Leszczyna.

Dlaczego Andrzej Duda zdecydował się podpisać ustawę? – Po raz kolejny wykonał tylko polecenie prezesa PiS. Panowie się spotkali i Jarosław Kaczyński powiedział Adamowi Glapińskiemu: „patrz, Kazimierz Kujda był moim najbliższym współpracownikiem, ale już go nie ma”. Są rzeczy ważne i ważniejsze, ważna jest relacja z Glapińskim, ale ważniejsza jest wygrana w wyborach. Dla prezesa to gra o wszystko: jeśli PiS wygra, Polska stanie się partyjnym folwarkiem Kaczyńskiego, z ręcznie sterowanym Sejmem, rządem i wymiarem sprawiedliwości; jeśli przegra – całe zło, w tym ciemne pisowskie interesy i afery, wyjdą na jaw i będzie po PiS-ie- komentuje.

Posłanka opozycji w rozmowie z wiadomo.co przyznaje, że pensje pracowników NBP powinny być jawne, ale nie może być stosowana odpowiedzialność zbiorowa. – Adam Glapiński faworyzuje dwie panie, którym płaci więcej niż innym. I tylko dlatego nagle wprowadzamy ustawę, która zakłada górną granicę zarobków dyrektorów. Przecież tam powinni pracować eksperci najwyższej klasy, ludzie, którzy kreują politykę monetarną państwa. Po to, żeby ściągnąć z rynków wybitnych finansistów, trzeba zapłacić duże pieniądze. Jakaś pani wzięła ogromne pieniądze, a karę muszą ponieść wszyscy. Tylko PiS może robić takie rzeczy – mówi Leszczyna.

Poza tym, według Izabeli Leszczyny, to tylko kolejny element pisowskiego oszustwa: wszystko, co PiS robi w polityce, to jest jedna wielka wieś potiomkinowska. Będą udawać, że są uczciwi, rzetelni i zależy im na ludziach. Obietnice wyborcze są spełniane przed wyborami. Takiej korupcji politycznej, kupowanie ludzi za ich własne pieniądze jeszcze nie było.

Zakaz publikacji oddalony. Sąd zmiażdżył wniosek NBP

„Zakazanie Dominice Wielowieyskiej publikowania informacji na temat roli, jaką odegrał Adam Glapiński w aferze KNF, oznaczałoby uniemożliwienie wykonywania jej powinności dziennikarskich” – uznał Sąd Okręgowy w Warszawie, oddalając wnioski Narodowego Banku Polskiego.

Bank zażądał nałożenia przez sąd na dziennikarkę Dominikę Wielowieyską zakazu publikowania przez rok tekstów o prezesie Glapińskim, które mogłyby insynuować jego związek z aferą KNF. To nie wszystko – bank żądał również przeprosin oraz usunięcia z Internetu i wydań papierowych fragmentów opublikowanych tekstów, w których „sugerowano niezgodne z prawem działania organów NBP”.

W związku z taką decyzją poseł PO Krzysztof Brejza pyta, czy Adam Glapiński zwróci do Narodowego Banku Polskiego pieniądze, które zostały przeznaczone na walkę o zakaz publikacji.

Jak skutecznie walczyć o prawdę? – Po prostu mówić prawdę – byli ludzie, którzy ratowali i pomagali Żydom, ale byli też tacy, którzy tego nie robili. Wie pani co jest największym problemem stosunków polsko-żydowskich? Samotność w śmierci narodu żydowskiego – mówi prof. Paweł Śpiewak, socjolog i historyk idei, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. – Mam raczej pretensję o to, że Polacy teraz tego nie rozumieją, nie umieją poczuć się Żydem w lipcu 1942 roku, w dniach deportacji do Treblinki. Nie rozumieją, co to znaczy być w sytuacji nieprawdopodobnej paniki, strachu, czuć się jak zwierzyna, która za chwilę będzie upolowana. Dla mnie to jest po prostu brak zwykłej empatii. Ale to wymaga długiej pracy, nikt się tego nie nauczy w trzy minuty – dodaje.

KAMILA TERPIAŁ: Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki? Tak twierdzi Isarel Katz, pełniący obowiązki szefa izraelskiego MSZ.

PAWEŁ ŚPIEWAK: To jest prymitywne uogólnienie, tak jakby powiedzieć, że wszyscy Żydzi szachrują. Nie ulega wątpliwości, że takie sformułowania są obraźliwe. Ciekawe byłoby pytanie, na ile przed wojną, w jej trakcie i po wojnie rozpowszechniane były postawy antysemickie i jak ulegał zmianie stosunek do Żydów przez ostatnie ponad 70 lat.

Przed wojną antysemityzm był postawą właściwie powszechną?
Możemy z całą pewnością powiedzieć, że przedwojenna Polska była bardzo silnie nasycona antysemickim językiem. Na początku był silnie związany z Narodową Demokracją, z czasem stał się powszechny także w obozach popiłsudczykowskich, aż w końcu lat trzydziestych zaczął przenikać do lewicy. W okresie międzywojennym miały miejsce rządowe szykany wobec Żydów: zakaz zatrudniania na stanowiskach administracyjnych, wykluczanie Żydów z wojska i policji, getta na terenie uniwersytetów. To było coś odczuwalnego.

Jak czytam prasę końca lat 30. XX wieku, to mam wrażenie, że w polskiej prasie panowała obsesja antysemicka.

A konkretnie?
Na przykład publikowane karykatury są nieprawdopodobnie zjadliwe i ostre, podobnie jak program polityczny. Żydom chciano odbierać prawa obywatelskie i tworzono programy usuwania z Polski różnymi metodami. Nie ulega wątpliwości, że to samo trwało podczas wojny, antysemityzm był bardzo silnie obecny. Nie oznacza to morderczych zachowań, ale Żydzi, którzy chcieli schronić się po stronie polskiej, nie mieli łatwego zadania, napotykali na mur co najmniej obojętności, a nawet wrogości. Liczba uratowanych Żydów po stronie nieżydowskiej była mała – mówimy o kilkunastu tysiącach uratowanych osób, w stosunku do trzymilionowego narodu żydowskiego. Nie może być mowy o masowym ratowaniu Żydów. Lata powojenne także obarczone były ogromnym antysemityzmem, z dużą ilością pogromów i jawną niechęcią, którą znajdziemy nawet wśród wykształconych osób. Tym bardziej, że Żydzi zaczęli obejmować ważne stanowiska rządowe, a Polacy nie byli na to przygotowani.

Trzy fale emigracji spowodowały, że antysemityzm pozbawił Polskę ostatnich Żydów. W tym sensie ciągłość kultury przestała istnieć.

Ale antysemityzm pozostał.
Jest o wiele mniejszy, niż przed wojną, ale jest. Pojawiła się też nowa grupa ludzi, tak zwanych anty-antysemitów, którzy świadomie walczą z antysemityzmem i są zaciekawieni kulturą żydowską. Ale i tak antysemityzm werbalny jest bardzo silny. W Internecie jest tego zdecydowanie za dużo.

Dlatego, że jest przyzwolenie ze strony rządzących na takie zachowania?
Do pewnego stopnia jest. Po pierwsze, żaden przedstawiciel ruchów nacjonalistycznych nie został skazany za głoszenie otwarcie antysemickich haseł. Polskie prawo karne nie jest po prostu stosowane. Po drugie, szereg prawicowych dziennikarzy i środowisk prasowych używa mniej lub bardziej ukrytej antysemickiej retoryki. Wiedziała pani, że gazeta „Do Rzeczy” chce przeliczyć ilość trupów w Jedwabnem? Jakby to miało rozstrzygnąć o sprawie. Takie zachowanie, nawet jeżeli nie jest szerzeniem antysemityzmu, to przynajmniej blokuje jakiekolwiek rozumienie stosunków polsko-żydowskich.

Prezes PiS na tzw. taśmach Kaczyńskiego mówi o panu „ostry żydowski profesor”. Zabolało to pana?
Nie, właściwie to mogę się tylko uśmiechnąć. Ale jednocześnie myślę, jakie skojarzenia idą za takim stwierdzeniem.

Przecież nikt nie powie ostry ormiański albo ostry polski profesor. To jest rodzaj rodzimych skojarzeń, które wpadają w ucho. Ale i tak jestem optymistą.

Naprawdę?
Przez ostatnie 30 lat dużo się zmieniło. Zaczęliśmy otwarcie mówić o problemie antysemityzmu w Polsce i odkrywać nowe wymiary prawdy historycznej. Powstały raporty na podstawie tzw. sierpniówek, czyli dekretów dotyczących kolaboracji z Niemcami, gdzie mowa jest o przejawach antysemityzmu i morderstwach na Żydach w czasie wojny; głośno mówi i pisze się o pogromach w Krakowie, Chełmie, Rzeszowie, Kielcach czy Dobrem; odkrywa się coraz więcej zorganizowanych mordów w miejscowościach wokół Jedwabnego, czyli w dawnym województwie łomżyńskim. To jest bardzo ważna zmiana, bo nie można już udawać, że tego nie było.

Niektórzy jednak udają albo zaprzeczają. Nie chcą dopuścić do siebie myśli, że byli też źli Polacy. To się nie zmieni?
To jest trochę mitomania, bo na co dzień ci sami ludzie będą bardzo źle mówili o swoich polskich sąsiadach. Z badań socjologicznych wynika, że żaden naród tak bardzo siebie nie lubi jak Polacy.

Stereotyp Polaka jest bardzo negatywny. Jeżeli chodzi o poziom wzajemnej nieufności, to Polacy wyprzedzają wszystkie kraje europejskie, a nawet Rosję. Na co dzień mamy o sobie bardzo złe zdanie, ale nie potrafimy przyznać, że skoro tacy jesteśmy dzisiaj, to byliśmy też w przeszłości.

W Izraelu widoczne i odczuwalne są nastroje antypolskie?
Oczywiście, ale bez przesady. Jak jeżdżę do Izraela czy spotykam się ze środowiskami żydowskimi, to widzę, że też coś się zmienia. Coraz mniej ludzi pamięta czasy wojenne, więc w przestrzeni funkcjonują przede wszystkim mity przekazywane z pokolenia na pokolenie. Nie wiemy, ilu Żydów zginęło z rąk Polaków, ale to nie była mała liczba. Dużo jest historii o szmalcownikach, którzy wykorzystywali strach Żydów. Czasami mam wrażenie, że część Żydów ma więcej złości w stosunku do Polaków niż do Niemców. Oczekiwania wobec współobywateli były bowiem większe, niż wobec jawnych wrogów.

Nie da się tak po prostu odciąć od przeszłości. Ale jak sobie z nią radzić?
Żydzi przyjeżdżają do Polski nie tylko w celach historycznych. Silna więź z Polską pozostała, zwłaszcza wśród ocalonych albo ich dzieci. Poza Ameryką to Polska była krajem, gdzie przed wojną było najwięcej Żydów, krajem ważnym dla kształtowania żydowskiej tożsamości, literatury, teatru, polityki i nagle stał się pustynią. To jest też problem psychologiczny dla nich samych.

Polska mimo wszystko pozostała ważna i chcę, aby nie była tylko nabzdyczona poczuciem dumy.

Kto jest nabzdyczony? Premier, który bojkotuje spotkanie Grupy Wyszehradzkiej w Jerozolimie po słowach ministra obrony narodowej Izraela, a wcześniej premiera tego kraju?
Mateusz Morawiecki powinien moim zdaniem potraktować taką sytuację z większym zrozumieniem, nie ulegać tak łatwo emocjom i antysemickim tendencjom w Polsce. Zrobił to między innymi po to, aby pokazać, że jest twardy, nie pozwoli wodzić się za nos i mówić źle o Polakach. Powinien tam pojechać, porozmawiać i wytłumaczyć, że to słowa Katza są głupie i szerzą mowę nienawiści. Najłatwiej jest się obrazić. Lepiej jednak zachować podstawowe zrozumienie dla poczucia ludzkiej krzywdy. To jest naród bardzo skrzywdzony i jeszcze długo będzie żył z tym poczuciem.

Powinniśmy zrozumieć i wybaczyć słowa o tym, że „Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki”?
Wiele razy już słyszałem takie stwierdzenia. Jak pierwszy raz pojechałem do Nowego Jorku i trafiłem do dzielnicy żydowskiej, to

jak mówiłem, że jestem Polakiem, słyszałem, że to Polacy zabijali Żydów.

Jak pan reagował?
Spokojnie. Obrażanie się nie jest rozwiązaniem. Jedyną rzecz, jaką mogłem zrobić, to tłumaczyć, że to nie Polacy, a Niemcy. Niektórzy Polacy korzystali z okazji, ale trudno mówić o zbiorowej winie całego narodu.

Nie oczekiwałby pan przeprosin za takie słowa?
To jest tak kompromitujące dla ministra Israela Katza, ale niczego bym od niego nie oczekiwał. Takie rzeczy może mówić w domu, ale nie publicznie jako polityczne stwierdzenie.

Premier Izraela Benjamin Netanjahu też miał powiedzieć podczas wizyty w Warszawie, że „Polacy kolaborowali z Niemcami”. Co prawda te słowa zostały zdementowane, ale nie przez samego premiera. Niesmak pozostał?
Premier Izraela powiedział tylko, że nie zadziałały przepisy nowej ustawy o IPN. I to jest przecież prawda.

Ta ustawa jest okropna, jest najgorszym rodzajem produktu, jaki w ogóle można sobie wyobrazić.

Dlaczego?
To jest produkt konfliktu, który nic nie załatwia. Wprowadzone przez władzę zapisy miały służyć ochronie dobrego imienia Polaków, a dzięki tej ustawie nagle cały świat dowiedział się o „polskich obozach śmierci”. Trzeba być kompletnym politycznym niezdarą, żeby coś takiego wykombinować. Próby nałożenia jakiegokolwiek kagańca prowadzą donikąd, w cywilizowanym świecie tak się nie robi. Dobrze, że przynajmniej z zapisów o penalizacji za oskarżanie narodu polskiego rząd się wycofał.

Po awanturze związanej z wypowiedzią Benjamina Netanjahu PiS zapowiedział, że będzie chciał przyjąć w Sejmie uchwałę dotyczącą odpowiedzialności za Holocaust. Ostatecznie się z tego wycofał. Dobra decyzja?
Tak, bo to byłaby próba załatwienia problemów historycznych metodami politycznymi. Taka uchwała i tak nie byłaby nic warta.

Jak skutecznie walczyć o prawdę?
Po prostu mówić prawdę – byli ludzie, którzy ratowali i pomagali Żydom, ale byli też tacy, którzy tego nie robili. Wie pani co jest największym problemem stosunków polsko-żydowskich? Samotność w śmierci narodu żydowskiego.

Co ma pan na myśli?
Są trzy etapy stosunków polsko-żydowskich w czasie wojny: od września 1939 roku do zamykania Żydów w gettach, gdzie Polacy i Żydzi jeszcze żyli razem, ale już stosowana była wobec nich przemoc, między innymi ze strony polskich chuliganów; potem ok. 2 lat funkcjonowania gett w większych miastach, totalna izolacja Żydów i oglądanie śmierci – 90 proc. zginęło w całkowitej obojętności albo przy niewiedzy Polaków, co się tak naprawdę działo; ostatni etap to koniec 1942 i początek 1943 roku, czyli likwidacja gett i czas ucieczek, ale wtedy już Żydów w Polsce właściwie nie było.

Dlaczego Polacy nie udzielali Żydom tak szeroko pomocy? Zapewne dlatego, że nie chcieli, że się bali, inni może nie wiedzieli, jak pomóc. Musimy o tym wszystkim myśleć w całkowitej złożoności, nie możemy upraszczać.

Czyli chodzi panu o samotność Żydów w obliczu śmierci?
Żydzi jak patrzyli na Warszawę po drugiej stronie murów, to mieli poczucie, że to jest wolny kraj. Z ich perspektywy tam toczyło się w miarę normalne życie. A okazało się, że w środku tego miasta można było zamordować 300 tysięcy ludzi. Ktoś w Warszawie o tym myślał?

Ma pan pretensję o taką obojętność?
Mam raczej pretensję o to, że Polacy teraz tego nie rozumieją, nie umieją poczuć się Żydem w lipcu 1942 roku, w dniach deportacji do Treblinki. Nie rozumieją, co to znaczy być w sytuacji nieprawdopodobnej paniki, strachu, czuć się jak zwierzyna, która za chwilę będzie upolowana. Dla mnie to jest po prostu brak zwykłej empatii. Ale to wymaga długiej pracy, nikt się tego nie nauczy w trzy minuty.

Jak teraz reagować na przejawy antysemityzmu?
To jest zasadniczo problem mowy nienawiści, którą traktuję jako przejaw prostactwa. Dlatego można tylko robić swoje. Są różne warsztaty, szkolenia i taka droga jest bardzo ważna. Rządzący niestety przyzwalają na taki język, co najmniej nie reagują, ale także produkują.

Jacek Kurski ze swoją fabryką nienawiści jest liderem propagandy. Odpowiedzialność moralna i polityczna za to jest po stronie partii rządzącej.

W czym taka propaganda nienawiści ma rządzącym pomóc?
To jest język skierowany do własnego elektoratu, tworzenie obozu, który broni się przed czyhającym na świecie złem. Chodzi o ugruntowywanie pozycji własnej formacji politycznej, która staje się także formacją duchową i światopoglądową. Ja to określam jak połączenie zideologizowanego katolicyzmu z nietolerancyjną postawą. To jest żywienie się prostactwem i jego uszlachetnianie. Im głupiej, tym lepiej, dlatego zależy wielu propagandzistom na ogłupianiu ludzi. I to jest największa zbrodnia np. Jacka Kurskiego.

To jest człowiek, który za to, co robi, powinien stanąć kiedyś przed sądem. Wszystko zaczęło się już wcześniej, od „dziadka z Wehrmachtu”, którego wypominał Tuskowi. Obrzydliwiec! Potomek Gaona z Wilna powinien inaczej się zachowywać.

Obawia się pan o przyszłość Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN? Przypomnę, minister kultury nie przedłużył kontraktu obecnemu dyrektorowi.
Na razie nie panikuję. Ten konflikt nie jest dla władz dobry, bo to jest sprawa międzynarodowa. Muzeum powstało między innymi dzięki olbrzymim dotacjom amerykańskich Żydów. Narzucanie swojego nominata wbrew wszystkim zakończy się straszną awanturą.

Minister chce narzucić swojego nominata?
To, że obecna władza nie lubi dyrektora Stoli, nie ma żadnej wątpliwości. Władze zgodziły się na konkurs na stanowisko dyrektora POLIN, który w ciągu dwóch miesięcy będzie rozstrzygnięty. Jest nieźle.

Dlaczego jest na cenzurowanym? Naraził się wystawą dotyczącą Marca ’68?
Ta wystawa była bardzo skromna i prosta, ale niestety trafiła akurat na zły czas, czyli dyskusję wokół zmian w ustawie o IPN. Wtedy wiele głosów w propagandzie pisowskiej zabrzmiało znajomo. Okazało się, że te same słowa i pojęcia pojawiały się wtedy i dzisiaj. Dlatego pojawiły się na niej wypowiedzi nabzdyczonych prawicowych dziennikarzy.

Próba przejęcia Muzeum POLIN napotka społeczny opór?
Ta ekipa władzy stara się zbudować nową elitę muzealniczą, kulturalną, filmową, wspiera prawicowe pisma i prawicowych twórców. Jak to robią? Wymieniają dyrektorów placówek i wprowadzają nowych ludzi. Dotuje się chętniej środowiska katolickie, konserwatywne, a nie lewicowe czy liberalne. Pozostają ci, którzy są ostrożniejsi w wypowiadaniu się w różnych kwestiach.

Większy i mniejszy oportunizm szybko się rozpowszechnia.

Dlaczego władzy tak bardzo zależy na przejmowaniu instytucji kultury?
Kto panuje nad duszami, ten panuje nad krajem. Wie pani, że w podręcznikach do szkół podstawowych w ogóle nie ma słowa Żyd? Naprawdę. W taki sposób chcą kształtować pewną mentalność, tworzyć alternatywną wizję historii, świadomie budować nowego Polaka. Mają w swoim ręku telewizję publiczną, oświatę. Mają liczne narzędzia, by realizować swoją kontrofensywę antyliberalną i antymodernistyczną.

Partia rządząca najwyraźniej gra va banque o wybory, nie przejmując się tym, jak będzie wyglądała sytuacja w przyszłości. To bardzo niebezpieczne działanie – mówi prof. Witold Orłowski, ekonomista. – Zaczynam podejrzewać, że czeka nas prędzej czy później podniesienie podatków i inflacji, która też jest rodzajem cichego podatku. Zresztą podniesienia się inflacji oczekuję już w drugiej połowie tego roku. Potem zaczną się kłopoty z domknięciem budżetu, UE wprowadzi procedury nadmiernego deficytu, żądając podwyższenia podatków. Takie działanie w momencie spowolnienia gospodarki doprowadzą do czegoś odwrotnego, niż to, z czego rządzący byli dumni przez ostatnie 3 lata. Wzrost podatków będzie znacznie wolniejszy od wzrostu PKB, luka VAT znów wzrośnie – prognozuje nasz rozmówca.

KAMILA TERPIAŁ: PiS proponując w sobotę „piątkę Kaczyńskiego” przeprowadza gigantyczną operację kupowania głosów wyborców?

PROF. WITOLD ORŁOWSKI: To raczej nie ulega wątpliwości. Jako ekonomista mogę się tylko domyślać, że jest to przejaw strachu z powodu utworzenia Koalicji Europejskiej i pojawienia się nowej partii, czyli Wiosny Roberta Biedronia. Wygląda to tak, jakby rządzącym puściły nerwy i pewne ograniczenia świadomości, za jaką cenę można kupować głosy wyborców. Przecież jak się wygra wybory, to później jeszcze trzeba przez 4 lata rządzić, a konsekwencje takich wydatków, jakie obiecuje PiS, mogą być długookresowe i sprawić, że przyszłość nie będzie wesoła.

Ten, kto będzie rządzić, może mieć już poważne problemy ze spłacaniem zaciąganych w tej chwili długów.

40 miliardów złotych to dużo czy bardzo dużo?
Tyle warte są tyko dwie z tych obietnic, czyli 500 Plus na każde dziecko i 13. emerytura. Mowa była jeszcze, ale w bardzo niejasny sposób i bez konkretów, o obniżeniu podatku dochodowego, wzroście kwoty wolnej od podatku,czy podniesieniu kosztów uzyskania przychodu. O ile? W tym wypadku nie wiadomo. To mogą być koszty idące w kilka, ale również w kilkadziesiąt miliardów złotych. Ale jest jeszcze drugi bardzo poważny problem – takie obietnice są zachętą dla sfery budżetowej do żądania podwyżek płac. Tam i tak już buzuje, do tej pory rząd starał się uspokajać i tłumaczyć, że

czasy, kiedy „stać nas na wszystko”, się skończyły. Ale w tym momencie widzą, że rząd stać na wydanie lekką ręką kilkudziesięciu miliardów złotych. Jestem przekonany, że w tym roku to może bardzo ożywić żądania płacowe.

Nauczyciele są właściwie na krawędzi strajku. Źle dzieje się także w służbie zdrowia. Dlaczego rząd nie zwraca na to uwagi?
Tak naprawdę, jakby rząd chciał uczciwie wydać 30-40 miliardów złotych i rozwiązać podstawowe problemy społeczne, to należałoby je przeznaczyć na służbę zdrowia, zresztą wcale nie na podwyżki płac. To, że pracownicy sfery budżetowej oczekują podwyżek, wynika z faktu, że płace rosną w gospodarce, to zupełnie inna kwestia. Widać wyraźnie, że w kąt poszły pomysły o tym, że pieniądze powinny służyć inwestowaniu.

W odróżnieniu od tego, co słyszeliśmy przez ostatnie lata, nie padło ani słowo o modernizacji czy o inwestycjach, chodzi tylko o proste i szybkie przekazanie gotówki do ręki. Jakby zainwestowało się w służbę zdrowia, to zanim będą widoczne efekty, minie czas wyborów.

„Gdybyśmy chcieli sfinansować każde dziecko w Polsce, to koszt programu 500 Plus by się niemal podwoił, a na to nas nie stać” – tak zaledwie kilka miesięcy temu mówiła minister pracy Elżbieta Rafalska. Nagła zmiana? 
No właśnie. Rząd zaczynał już jakiś czas temu mówić, że więcej pieniędzy w budżecie nie ma. Sytuacja jest jednak gorsza, niż się wydaje. Dotąd bez wzrostu deficytu pieniędzy na wszystko wystarczyło, ale działo się to w warunkach wyjątkowej koniunktury gospodarczej, która nie jest do utrzymania przez dłuższy czas. Nawet gdyby nie było dodatkowych wydatków, sytuacja budżetu ulegnie wyraźnemu pogorszeniu tylko z powodu spowalniającej gospodarki. Być może już w tym roku, a z całą pewnością w przyszłym.

Jaki będzie stan budżetu z dodatkowymi wydatkami?
Takie wydatki technicznie uda się zapewne jeszcze w tym roku ukryć, nawet gdyby dochody państwa szybko nie rosły. Emerytury wypłaca ZUS, wystarczy więc nakazać, żeby to on zaciągnął kredyt, a nie bezpośrednio budżet. Na dłuższą metę oczywiście za długi ZUS-u odpowiada państwo.

Rząd zapewne będzie używać takich trików, które pozwolą na to, aby nie nowelizować budżetu. Działania, które powodują odłożenie problemu w czasie, są jednak bardzo niebezpieczne. To samo widzieliśmy przy okazji wzrostu cen energii. Rząd przełożył to o rok po to, żeby ludzie nie zobaczyli wyższych rachunków za prąd, z pełną świadomością tego, że później ceny wzrosną podwójnie.

Mamy do czynienia z polityką, która nie liczy się zupełnie z tym, co będzie po wyborach. Zaczynamy wchodzić na niebezpieczną ścieżkę. Budżet w tym roku jest w stanie wiele wytrzymać. Ale czy w przyszłym już nie pęknie?

Co to może oznaczać?
Duże kłopoty budżetowe to koniec opowieści o tym, że mieścimy się w 3 proc. deficytu PKB. Zaczynam podejrzewać, że czeka nas prędzej czy później podniesienie podatków i inflacji, która też jest rodzajem cichego podatku. Zresztą podniesienia się inflacji oczekuję już w drugiej połowie tego roku. Potem

zaczną się kłopoty z domknięciem budżetu,

UE wprowadzi procedury nadmiernego deficytu, żądając podwyższenia podatków. Takie działanie w momencie spowolnienia gospodarki doprowadzą do czegoś odwrotnego, niż to, z czego rządzący byli dumni przez ostatnie 3 lata. Wzrost podatków będzie znacznie wolniejszy od wzrostu PKB, luka VAT znów wzrośnie.

PiS gra va banque?
Partia rządząca najwyraźniej gra va banque o wybory, nie przejmując się tym, jak będzie wyglądała sytuacja w przyszłości. To bardzo niebezpieczne działanie.

Prezydent podpisał ustawę o jawności wynagrodzeń w NBP. Powinny być jawne? Dowiemy się w końcu, kto i ile zarabia w Narodowym Banku Polskim?
Lepiej, żeby dochody w NBP nie były jawne, poza ścisłym kierownictwem. Mówimy w końcu o zatrudnianiu ludzi z rynku, którzy równie dobrze mogliby pracować w bankach, więc trzeba im zaoferować rynkowe wynagrodzenia. Ale po pierwsze, można żyć i z jawnością dochodów w całej sferze publicznej, choć może to zachęcać do populizmu. A po drugie, skoro nie było jak skłonić prezesa NBP do zdradzenia, ile zarabiają dwie panie, być może znacznie przepłacane w stosunku do kwalifikacji, więc politycy nie znaleźli innego sposobu, niż ustawa.

Dodaj komentarz