Marian Banaś, oficer Corleone Kaczyńskiego

25 Paźdź

Kaczyński, Kamiński i Ziobro od dawna musieli wiedzieć o majątku Mariana Banasia i jego biznesowych konszachtach z gangsterami. A mimo to karnie podnieśli rękę za powołaniem tego „krystalicznie uczciwego” człowieka na szefa NIK. Dlaczego?

Prezes PiS, prokurator generalny, szefowie służb specjalnych jak jeden mąż zagłosowali 30 sierpnia w Sejmie za tym, by powołać Mariana Banasia na prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Choć od miesięcy było wiadomo, że w sprawie jego majątku są niejasności, a jego byli współpracownicy z resortu finansów mają zarzuty za wyłudzenie VAT, „Pancerny Marian”, jak nazywają Banasia partyjni koledzy, jest mocniejszy, niż nam wszystkim się wydawało.

Gdy „Superwizjer” TVN ujawnił, że od lat wynajmował znanym krakowskim sutenerom kamienicę, którą ci zamienili na hotelik z pokojami na godziny, PiS bronił go jak niepodległości. Sam Banaś brylował w prorządowych mediach, pokrętnie tłumacząc się z biznesów z karanymi w przeszłości gangsterami, którzy mają do niego bezpośredni telefon. I sam się denuncjował, ujawniając, że specjalnie zaniżał cenę wynajmu kamienicy, od czego musi płacić podatek, by różnicę odebrać sobie przy sprzedaży nieruchomości, ale wtedy podatek zostałby mu w kieszeni.

Rządząca partia zmiękła dopiero, gdy na jaw zaczęły wychodzić szczegóły majątku Banasia, które nijak nie spinają się z jego urzędniczymi dochodami. Nie zmiękł tylko „Pancerny Marian” – mimo nacisków z samej partyjnej góry nie podał się do dymisji.

No, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Banaś już w 2015 r. zatrudnił w resorcie finansów i Krajowej Szkole Skarbowej, kuźni kadr Krajowej Administracji Skarbowej, ludzi, którzy – jak twierdzi Centralne Biuro Śledcze Policji i Prokuratura Krajowa – rozkręcili karuzelę VAT-owską, czyli mówiąc wprost, okradali państwo z podatków.

Wyłudzili w ten sposób około 5 mln zł. Nie wiedzieliśmy, że działali aż do sierpnia 2018 r. i że w styczniu 2019 r. policjanci zatrzymali pierwszego podejrzanego, a sąd na wniosek prokuratury go aresztował. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się z piątkowego artykułu w „Rzeczpospolitej”.

Minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro, szefowie służb specjalnych Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik, wreszcie sam prezes PiS Jarosław Kaczyński musieli o tym wszystkim wiedzieć od dawna – i o majątku, i współpracownikach Banasia. A mimo to karnie – przy aplauzie premiera Mateusza Morawieckiego – podnieśli rękę za powołaniem „krystalicznie uczciwego” człowieka, jak mówił o Banasiu marszałek Senatu Stanisław Karczewski, na szefa NIK.

Z obecnych na sejmowej sali 232 posłanek i posłów Zjednoczonej Prawicy tylko minister infrastruktury zagłosował przeciw (ale też przeciw wystawionemu przez PO Borysowi Budce). Nie głosowali też – albo nie było ich na sali – wicepremier Jarosław Gowin oraz siedem innych posłanek i posłów obozu władzy.

W tym momencie trzeba zadać pytanie kluczowe: dlaczego Banaś jest tak mocny? Czy jako były szef służby celnej, Krajowej Administracji Skarbowej, wiceszef i szef resortu finansów ma wiedzę, która może skompromitować środowisko PiS? A może to szersza gra np. służb specjalnych? Bo zanim Banaś obejmował prominentne stanowiska, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wydała mu certyfikat dostępu do najważniejszych tajemnic państwowych. I tak się dziwnie stało, że nie dopatrzyła się niczego podejrzanego ani w sprawie majątku, ani w sprawie kontaktów z krakowskimi sutenerami.

Bo wytłumaczenie, że Polska za PiS to prawdziwe „państwo z dykty” rządzone przez nieudaczników, po prostu nie mieści mi się w głowie. Nie po tak wielu dziwnych przypadkach związanych z „Pancernym Marianem”.

Zapowiadany z pompą budżet bez deficytu coraz bardziej się oddala. – Nie wykluczam, że jakiś niewielki deficyt się pojawi – zaklina rzeczywistość rzecznik rządu Piotr Muller. Wcześniej minister przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz potwierdziła, że rząd nie zniesie limitu zarobków, które nie podlegają ozusowaniu. A i to nie koniec kłopotów.

Kiedy ogłaszano plan budżetu na przyszły rok, premier Mateusz Morawiecki nie szczędził sobie pochwał. Nazwał go „historycznym”. To miał być dowód na to, że mimo niespotykanej skali wydatków socjalnych rząd PiS prowadzi odpowiedzialną politykę finansową. W sukurs szło mu bieżące wykonanie budżetu, gdzie przy dobrej koniunkturze wykazywano nadwyżkę.

– Rząd pokazał ten budżet, żeby zapunktować przed wyborami. Nie mogli wybrać lepszego sposobu niż spełnienie marzenia praktycznie każdego ministra finansów III RP – mówi anonimowo „Wyborczej” znany ekonomista, ekspert od giełdy i finansów.

Skonstruowany bez deficytu budżet centralny ma przy tym znaczenie raczej czysto propagandowe. Nie oznacza to jednak, że nie należy przyglądać się, jak PiS-owi udało się osiągnąć idealną równowagę między wydatkami a dochodami.

Bo też od początku sposób zbilansowania kasy państwa budził wątpliwości ekspertów. Podkreślano, że osiągnięto go dzięki maksymalnemu wykorzystaniu źródeł dochodów jednorazowych. Przede wszystkim z kolejnej „reformy” OFE.

Posiadacze kont w funduszach emerytalnych mogą wybrać, czy chcą je pozostawić ZUS, czy też przelać na indywidualne konta emerytalne (IKE). W tym drugim przypadku rząd będzie pobierał „opłatę przekształceniową” w wysokości 15 proc. Rząd miał pozyskać z tego 19,3 mld zł. Plan zakładał rozłożenie tej sumy na dwie równe wpłaty (po niecałe 10 mld zł) – jedna miała zasilić budżet w 2020, druga w 2021 r.

Reguła wydatkowa zagrożona, rating Polski też

Ale że coś jest nie tak z rządowymi planami sygnalizował już „Dziennik Gazeta Prawna”. Według ustaleń gazety, dwie równe raty z opłaty przekształceniowej to już przeszłość, bo do przyszłorocznego budżetu ma z niej trafić o 3,86 mld zł więcej, niż pierwotnie zakładano, czyli łącznie aż 13,5 mld zł.

Ważą się też losy tzw. podatku handlowego. W tej sprawie Polska znajduje się w sporze z Komisją Europejską przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej. KE uważa, że nowa danina to niedozwolona forma pomocy publicznej. Rozstrzygnięcie sporu może zająć nawet kilkanaście miesięcy.

W założeniach do ustawy budżetowej wpisano także dochody z likwidacji limitu zarobków, od których nie pobiera się składek na rzecz ZUS. Obecnie to 30-krotność średniej krajowej. Oznacza to, że jeżeli ktoś zarabia tyle i więcej, to nie musi płacić składki emerytalnej. To bezpiecznik, który ma zapobiec konieczności wypłaty w przyszłości ogromnych emerytur, rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych. Z tytułu jego usunięcia w przyszłym roku państwo miało zyskać 5,1 mld zł, a w 2021 r. kolejne 1,8 mld.

Po olbrzymich protestach środowiska przedsiębiorców i kolejnych wypowiedziach przedstawicieli władzy plan ten ląduje w koszu. Ale zdaniem Jakuba Borowskiego, głównego ekonomisty banku Credit Agricole Polska, rodzi to poważne problemy.

Chodzi o tzw. stabilizującą regułę wydatkową. Jest to zasada, która wyznacza limit wzrostu wydatków sektora publicznego, uwzględniając średniookresowe wskaźniki wzrostu PKB i inflacji. Poza tym każdy nowy, stały wydatek w budżecie musi mieć wskazane źródło finansowania (i nie mogą być nim dochody jednorazowe, czyli np. wspomniana opłata przekształceniowa OFE, którą przewidziano tylko na dwa lata).

– Problem w tym, że dochody z tytułu likwidacji 30-krotności zostały wpisane w uzasadnieniu do budżetu jako dochody stałe, tzw. dyskrecjonalne, zgodnie z regułą wydatkową. Innymi słowy, jeśli likwidacji 30-krotności nie będzie, to trzeba wskazać inne źródło dochodów – komentuje Borowski. Pytanie więc, co zrobi rząd?

Powiedzieć, że budżet jest napięty do granic możliwości, to mało. A eksperci, z którymi rozmawialiśmy, nie widzą możliwości obcięcia wydatków.

Trop co do tego, skąd rząd weźmie dodatkowe dochody, dała minister Emilewicz, która w rozmowie z Gazetą.pl nie wykluczyła, że pomysł likwidacji limitu nieozusowanych zarobków może powrócić, ale w innej formie, np. zmiany granicy z 30-krotności na 45-krotność.

Kosztowna trzynasta emerytura

Na pewno jednak nie załatwia to sprawy. W projekcie budżetu nie zapisano bowiem wypłaty 13. renty i emerytury, którą obiecano wyborcom. Przy wypłacie tego świadczenia w tym roku wyraźnie zaznaczono, że to świadczenie jednorazowe. W ten sposób ominięto regułę wydatkową mówiącą, że stałe wydatki muszą mieć wskazane stałe źródło dochodów.

Ale że wypłata trzynastki będzie coroczna zapowiedział podczas kampanii parlamentarnej prezes PiS Jarosław Kaczyński. Stawką jest więc wiarygodność „naczelnika państwa” jako obrońcy najbardziej potrzebujących. Tymczasem wypłata trzynastki to koszt 10 mld zł.

Minister Jacek Sasin podkreślał w wywiadzie dla „Super Expressu”, że 13. emerytury będą wypłacane z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, a nie z budżetu. Tyle tylko, że FUS otrzymuje dofinansowanie właśnie z budżetu, bo inaczej byłby na ciągłym deficycie. Najprawdopodobniej więc projekt powróci znowu w formie ustawy o świadczeniu jednorazowym.

– Jeżeli rząd nie będzie traktować tego jako trwałego podniesienia wydatków, a jednocześnie drugi rok z rzędu będzie ustawa o jednorazowej wypłacie trzynastki, to mamy do czynienia z obchodzeniem reguły wydatkowej – mówi Borowski.

I w tym momencie sprawa robi się bardzo poważna. Reguła wydatkowa to bardzo istotny czynnik dla wiarygodności Polski na rynkach finansowych. Pytani przez nas eksperci nazywają ją kotwicą. – To jest tak, jakby kapitan statku powiedział: „Mamy dobrą kotwicę, nie martwcie się”. Tyle że nie wspomniał, iż wisi ona na zwykłym sznurku, a nie na porządnym łańcuchu – ocenia prof. Bogusław Grabowski, ekonomista, były szef resortu finansów i były członek Rady Polityki Pieniężnej Narodowego Banku Polskiego.

– Reguła wydatkowa jest najsilniejszą kotwicą dla polskich ratingów przyznawanych przez agencje. Dla Moody’s, Fitch, S&P to bardzo ważna zasada stabilizująca finanse publiczne. Gdyby się okazało, że ją zmiękczamy bądź obchodzimy, to będzie negatywne dla naszych ocen. To będzie wyraźny sygnał, żeby je obniżyć w dłuższej perspektywie – mówi z kolei Borowski.

Ponadto Grabowski podkreśla, że i bez tych problemów plan budżetu nie wytrzymałby starcia z rzeczywistością. – Mamy sytuację, którą można określić mianem pudrowania trupa – twierdzi.

Według niego rząd, aby nie przekroczyć wymagań stawianych przez regułę wydatkową, zwyczajnie zaniżył poziom wydatków. – W porównaniu z 2019 r. ich pozom rośnie minimalnie, raptem o 13,1 mld zł. Czyli o wiele wolniej niż nominalny wzrost PKB. Gdyby je urealnić, to przekroczylibyśmy kwotę określoną w regule. Chyba, żebyśmy ją zmienili – twierdzi ekspert.

Sęk w tym, że nie wiadomo dokładnie, co zrobi rząd PiS. Większość pomysłów budżetowych, w tym sławetne przekształcenie OFE, nie przeobraziło się jeszcze z pomysłów w uchwalone prawo.

„Manipulowanie jak w Grecji”

Wątpliwości związanych z budżetem jest znacznie więcej. Grabowski twierdzi wręcz, że mamy do czynienia z manipulowaniem danymi budżetowymi. Jako przykład podaje choćby opłatę przekształceniową.

– Koszty przekształcenia aktywów OFE są przecież żadne. To po prostu przesunięcie przyszłego opodatkowania emerytur na okres bieżący – komentuje. Jego zdaniem zbilansowanie kasy państwa od początku nie było realne. Zabiegi PiS, aby koniecznie pokazać zbilansowany budżet, przypominają mu zdarzenia, które doprowadziły do kryzysu w Grecji. – Nie chcę powiedzieć, że za rok czy za dwa będziemy mieli taką samą sytuację  – komentuje. – Zwracam jednak uwagę, że tam było parę etapów dochodzenia do sytuacji kryzysowej. Pierwszym było właśnie manipulowanie danymi budżetowymi – tak, żeby zarówno opinia publiczna, jak i analitycy finansowi byli przekonani, że wszystko jest w porządku – opowiada.

Co to jest zbilansowany budżet

Zbilansowany budżet to taki, w którym wydatki pokrywają dochody. Dotychczas w historii III RP każdy budżet był z deficytem, tj. zaplanowane wydatki przekraczały poziom dochodów. Co oczywiście oznaczało zwiększanie zadłużenia. Jednak tak naprawdę istotny jest deficyt sektora finansów publicznych, tj. różnica między wydatkami i dochodami, ale nie tylko na poziomie centralnym, ale także biorąc pod uwagę sektor samorządowy i ubezpieczeń społecznych. Według najnowszych danych Głównego Urzędu Statystycznego deficyt sektora finansów publicznych w 2018 r. wyniósł ledwie 0,2 proc., co jest najlepszym wynikiem w historii.

Społeczność międzynarodowa dowiaduje się coraz więcej o pewnym interesującym kraju leżącym w sercu Europy. I coraz bardziej mu zazdrości.

W państwie tym od czterech lat trwa wspaniała godnościowa rewolucja i naprawianie 30-letnich zaniedbań. Jego władze dostały właśnie od społeczeństwa mandat, by kontynuować mozolne podnoszenie kraju z ruiny.

W państwie tym władza odnosi się do społeczeństwa w sposób modelowy. Nazywa je z szacunkiem „suwerenem” i hojnie obdarowuje. Spokojnie patrzy na niedojrzałość społeczeństwa, które wybierając Senat, głosowało przeciw niej i wbrew swoim interesom. Władza wie bowiem, jak tę pomyłkę skorygować, np. przyznając sobie głosy nieważne. Suweren tylko na tym skorzysta, jego interesy będą chronione w pełni.

Władza w owym kraju wprowadziła szereg politycznych innowacji.

W ważnym ministerstwie, które zwalczało zorganizowaną przestępczość, powstała mafia złożona z jego urzędników. Niezorientowanych może to dziwić, nawet oburzać. Ale władzy chodziło o to, by w sposób kontrolowany, jak w laboratorium, poznawać metody przestępców i tym skuteczniej ich tropić. Inne państwa Europy do walki z mafiami angażują tysiące ludzi, a tu wystarcza skromny, sprawny szwadron pracowników ważnego resortu.

W innym ważnym resorcie wyhodowano internetowych trolli, prawdziwych patriotów czerpiących z chwalebnych tradycji Polskiego Państwa Podziemnego, aby toczyli heroiczną batalię o ład i lepszą przyszłość kraju. W innych krajach Europy trzeba takie szlachetne misje zlecać specom z Sankt Petersburga. Jednak ulokowanie farmy trolli w samym rządzie zwiększa skuteczność i zmniejsza koszty.

W państwie tym udało się też połączenie funkcji przywódcy narodu i wielkiego inwestora w nieruchomości. Wiadomo, ziemia jest święta, trzeba o nią dbać i nie pozwolić, by stała odłogiem. Przywódca narodu dał przykład deweloperom na całym kontynencie, prowadząc ambitny projekt budowy drapacza chmur. Dowodzi to, jak dobry jest stan gospodarki w owym państwie.

Dlatego państwo to stać na dostarczanie garderoby bardzo ważnym osobistościom samolotami, by było szybciej. Stać je na kupno w Izraelu specjalnego systemu, który pozwala władzy niezwykle precyzyjnie badać nastroje umiłowanego społeczeństwa. Dzięki temu władza wie, co o niej myśli każdy z osobna obywatel.

Cztery lata temu o państwie tym mówiono pogardliwie, że jest z tektury. Dziś zmieniło się w państwo z bibułki.

W Europie budzi to zrozumiałą zazdrość.

Wyniki wyborów do Senatu przyniosły niespodziewany skutek leksykalny. Okazało się, że podobnie jak obywatele, tak również i niektóre słowa dzielą się na „sorty”, np. ciekawość.

Kwestia ciekawości wypłynęła w związku z uzasadnieniem protestów wyborczych składanych przez partię rządzącą, a podjął ją publicznie marszałek Terlecki mówiąc, że podstawowym uzasadnieniem tychże (protestów znaczy) jest… ciekawość właśnie. Innych przesłanek do weryfikacji wyników wicemarszałek nie podał żadnych. Powołał się za to na oczekiwania działaczy i „słuchy” krążące w partii rządzącej. Ale kto ciekawskiemu zabroni?

Tym bardziej, że narzędzi do zaspokajania takiej właśnie „ciekawości” partia władzy przezornie przygotowała już jakiś czas temu, słusznie przewidując ich przydatność w nadchodzącym okresie wyborczym. Sama stworzyła, chyba właśnie po to, specjalną izbę w Sadzie Najwyższym, którą obsadziła zawczasu lojalnymi urzędnikami. Zapewne bez większych oporów zdecydują się oni teraz zaspokoić „ciekawość” pana marszałka i jego partyjnych kolegów. A może nawet potwierdzić „słuchy” i spełnić „oczekiwania” zawiedzionych działaczy.

Przy okazji wyszło na jaw, że ciekawość dzieli się na sorty. Ta wyrażana przez członków i sympatyków partii rządzącej jest – naturalnie – lepszego gatunku, więc zasługuje, by została usatysfakcjonowana niezależnie od okoliczności. Co innego z ciekawością „gorszego sortu”, stojącą za działaniami opozycji. Ta bowiem służy wyłącznie szkodzeniu polskiej racji stanu i sypaniu piasku w szprychy „dobrej zmiany”.

Toteż nie ma mowy o upublicznieniu nazwisk sędziów stojących za wyborami członków nowej KRS oraz Sądu Najwyższego. Dostępu do tej informacji partia rządząca broni jak nieodległości. Nikt się też nie dowie, jakim cudem – pomimo zwasalizowania służb specjalnych – partia rządząca nominowała Mariana Banasia na szefa NIK. Albo na jaki dystans zbliżyła się do „prawdy” podkomisja smoleńska po serii eksperymentów z parówkami oraz kto jest na liście jej płac i firmuje kolejne eksperymenty podobnego rodzaju. Nie wiadomo, co dzieje się z Jachtem Niepodległości zakupionym za miliony w celu „promowania Polski” i nikt nie kwapi się, by odpowiedzieć na pytanie, jakim to cudem kolejne miliony wydano z publicznej kasy na polonijną firmę, która – też w ramach „promocji Polski”, promowała w tym charakterze zupełnie inne kraje.

Ciekawość opozycji w tych i tysiącu innych kwestii z pewnością nie zostanie zaspokojona. Podobnie, jak otwarte pozostanie pytanie o prawdziwość plotek krążących teraz po internecie na temat księdza Tymoteusza, syna Beaty Szydło. Tu akurat obłożenie informacji klauzulą poufności dokonało się pod pretekstem „ochrony świętości rodziny”, z oczywistym zastrzeżeniem, że przysługuje ona (ochrona, znaczy) wyłącznie rodzinom „lepszego sortu”. Bo podobnej dyskrecji trudno się było dopatrzyć w przypadku potomstwa rzecznika Bodnara czy prezydent Dulkiewicz.

Za to ciekawość partii rządzącej w osobistych sprawach obywateli jest – zdaje się – zaspokajana na bieżąco, a to za sprawą najnowszych technologii do inwigilacji, sprowadzonych ponoć przez nasze służby z Izraela. Niemniej ciekawość opozycji w kwestii Pegasusa też nie zostanie – rzecz jasna – zaspokojona. Podobnie, jak pytanie, „skąd się biorą dzieci?” Za próbę odpowiedzi na nie już za chwilę będzie nawet można trafić do więzienia.

Jeszcze trochę, a ciekawość „gorszego sortu” zostanie w ogóle zakazana. Raz dlatego, że to pierwszy stopień do piekła, tymczasem państwo PiS troszczy się o dusze obywateli, zwłaszcza bezbożnych „nihilistów”. No a poza, jak mówi angielskie przysłowie: „Curiosity killed the cat” (ciekawość zabiła kota), na co w państwie pana prezesa nigdy nie będzie przyzwolenia.

Dodaj komentarz