
Pokazujemy się w roli kraju, który nie jest suwerenny i przyjmuje sprzeczne z jego interesem propozycje silnego partnera, nawet jeżeli narażają nas na włączenie do konfliktu bliskowschodniego, czego w Polsce przecież nikt nie chce. To szaleńcza polityka! – mówi Paweł Zalewski, były eurodeputowany Platformy Obywatelskiej. – Robert Biedroń swoje inspiracje bierze z polityki francuskiej. Ale tam nie rządzi Marine Le Pen, której polskim odpowiednikiem jest PiS. Dlatego w Polsce potrzebne jest wsparcie dla ugrupowań, które mają realny plan przywrócenia praworządności. Polityka, którą prowadzi Robert Biedroń wspiera PiS, bo rozbija opozycję – dodaje.
KAMILA TERPIAŁ: W Warszawie odbyła się konferencja bliskowschodnia, która od początku budziła wiele kontrowersji. Polsce było to potrzebne?
PAWEŁ ZALEWSKI: Polska nie będzie miała z tego żadnych korzyści, natomiast mnóstwo problemów i strat. Po pierwsze, wpisała się bez żadnych zastrzeżeń w politykę administracji prezydenta USA Donalda Trumpa wobec Iranu, która jest sprzeczna z polityką Unii Europejskiej. Polskim interesem jest to, aby Zachód działał razem, bo wtedy jest silny, a Polsce na tym powinno najbardziej zależeć. Zamiast budować siłę i szukać porozumienia pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Unią w sprawie Iranu Polska przyjęła bezkrytycznie stanowisko amerykańskie. To poważny błąd.
To osłabi jeszcze bardziej pozycję Polski w Unii Europejskiej?
Od dawna dla nikogo nie jesteśmy partnerem, bo sami się wyrzekliśmy tej pozycji. Polityka polega na tym, że za koncesję i wsparcie jakiegoś państwa należy się odwdzięczyć tym samym. Polska nie prowadzi takiej polityki od 3 lat. Ale jest jeszcze gorzej, przyjęliśmy pozycję kraju, który wyrzekł się własnej polityki i suwerenności.
Na amerykańską propozycję zorganizowania w Warszawie konferencji rząd zgodził się bez żadnych warunków i możliwości wpływu na stanowisko, które będzie jej efektem. Tak naprawdę zapewniamy tylko lokal i catering, chociaż mowa była o rzeczach poważnych, a nie abstrakcyjnych wartościach.
Jaki był jej cel?
Celem konferencji jest zbudowanie koalicji przeciw Iranowi, ale także przeciw UE. Nic dziwnego, że w tej konferencji udział biorą państwa, które szukają wsparcia dla swojej polityki nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w Rosji. Minister spraw zagranicznych Austrii, która zaprosiła na swoje urodziny Władimira Putina, minister Włoch, czyli kraju, który jest w sporze z Unią, minister Wielkiej Brytanii, który realizuje politykę brexitu, czy w końcu delegacja węgierska. Nie ma przypadku w tym, że Polska właśnie w tym momencie bierze udział w takim grupowaniu się państw europejskich przeciwnych dotychczasowej polityce UE. Do tego dochodzi jeszcze sprawa Iranu. Polska nie popierała i nie popiera agresywnej polityki tego kraju, ale do tej pory nie była krajem, który stał na czele antyirańskiego frontu.
„Największym zagrożeniem dla pokoju i bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie jest Iran” – mówił wprost premier Izraela Benjamin Netanjahu. To najważniejszy przekaz z tego spotkania?
Premier Izraela prowadzi właśnie kampanię przed wyborami do Knesetu, które odbędą się 7 kwietnia. Jego wypowiedzi mają silny kontekst antyirański. Na konferencji nie ma przedstawicieli Iranu. Zbojkotowała ją też delegacja palestyńska, zaproszona zresztą bardzo późno, bo dopiero w ostatni piątek. Polska wpisuje się w pozycję kraju, który jest prawą ręką antyirańskiej polityki Stanów Zjednoczonych.
Czy to wzmacnia nasze bezpieczeństwo i realizuje jakiekolwiek polskie interesy? Nie. W interesie Polski jest to, czego domagają się kraje unijne, czyli prowadzenie z Iranem współpracy gospodarczej.
Minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz zapewniał, że „Iran nie będzie tematem konferencji” i że „polski rząd chce pogodzić UE i USA w sprawie Iranu”. Jak to się ma do politycznej rzeczywistości?
Takie zaklęcia nie pomogą. Coś dokładnie odwrotnego mówi premier Izraela, a wiadomo, że to on jest bardzo blisko polityki Donalda Trumpa. Działamy wbrew własnym interesom, bo przyczyniamy się do powiększenia podziałów pomiędzy UE i USA, wzmacniamy tych, którzy nie chcą silnej i solidarnej Unii, ale partykularną, w której poszczególne kraje będą prowadziły politykę zagraniczną na zasadach bilateralnych. To jest samobójstwo. Pokazujemy się w roli kraju, który nie jest suwerenny i przyjmuje sprzeczne z jego interesem propozycje silnego partnera, nawet jeżeli narażają nas na włączenie do konfliktu bliskowschodniego, czego w Polsce przecież nikt nie chce. To szaleńcza polityka!
To świadome działanie rządu?
Nie mam pojęcia, ale w polityce ważne są efekty. Czy ktoś prowadzi szaleńczą politykę dlatego, że tego chce, czy dlatego, że nie potrafi innej, nie ma żadnego znaczenia, najważniejsze są efekty.
Zmroziła pana informacja „Jerusalem Post” o tym, że Benjamin Netanjahu podczas pobytu w Warszawie powiedział, że „Polacy kolaborowali z nazistami podczas Holokaustu”?
Oczywiście, tym bardziej, że miał to powiedzieć podczas konferencji, która została zorganizowana przez polski rząd w narodowym interesie Izraela.
Odbieram to jako pokłosie ustawy o IPN, która uczyniła z kwestii kolaborowania niektórych Polaków z Niemcami lub przypadków mordowania Żydów pewien standard przeniesiony na cały naród. To jest konsekwencja złej polityki PiS-u.
„Na najbliższym posiedzeniu Sejmu PiS zaproponuje uchwałę ws. odpowiedzialności za Holokaust” – poinformowała w czwartek wieczorem na Twitterze rzeczniczka PiS Beata Mazurek. Takie działanie jest teraz potrzebne?
To jest powrót do logiki ustawy o IPN i znowu wywoła falę niechęci wobec Polski. Warto w tym miejscu przypomnieć wystąpienie premiera Mateusza Morawieckiego dokładnie rok temu na konferencji w Monachium, w którym mówił o polskich i żydowskich „sprawcach Holocaustu”. PiS bardzo poważną kwestię związaną z historią, która rzutuje na relacje polsko-żydowskie, traktuje z niekompetencją i brakiem zrozumienia. Powinien rozładować ten temat, a nie zaprzeczać wszystkiemu, bo to powoduje reakcję odwrotną.
Może temat zakończyć powinno dementi ambasador Izraela w Polsce Anny Azari?
Polska powinna z całą pewnością prowadzić poważną politykę historyczną wobec Izraela i Żydów, opartą na prawdzie. Celem tej polityki powinno być budowanie wzajemnych stosunków na przyszłość. Dlatego PiS z tego dementi powinien skorzystać i mam nadzieję, że tak zrobi. Wierzę, że władza nie pójdzie drogą, którą poszła przygotowując zmiany w ustawie o IPN-ie.
„Niedługo należy spodziewać się pierwszych wiążących decyzji w sprawie zwiększenia obecności armii USA w Polsce” – poinformował prezydent Andrzej Duda po spotkaniu z sekretarzem stanu USA. Wpływ na decyzję może mieć zgoda na zorganizowanie konferencji bliskowschodniej w Warszawie.
Ta konferencja nie ma najmniejszego wpływu na decyzję o zwiększeniu liczebności wojsk amerykańskich w Polsce. Ona związana jest z percepcją zagrożenia ze strony Rosji.
Decyzja, która zapewne zostanie podjęta, ale po długim czasie wewnętrznych dyskusji i przygotowań, jest konsekwencją działań, które podjął rząd PO-PSL. To one doprowadziły do konkluzji szczytu NATO w Walii.
A może nagrodą ma być podpisanie ze stroną amerykańską umowy na dostawy systemu rakietowego Himars dla Wojska Polskiego?
Rząd usiłuje wmówić, że realizując kontrakt na 20 systemów, chociaż mieliśmy ich kupić więcej, dodatkowo bez żadnego wkładu polskiego przemysłu zbrojeniowego, nastąpiła koncesja ze strony Amerykanów. Prawda jest taka, że kupujemy za drogo i jeszcze będziemy musieli płacić za utrzymanie. Jeżeli ktoś uważa, że sprzedaż dobrego samochodu za cenę najlepszego z gigantycznie drogim utrzymaniem jest dobrym dealem, to nie rozumie ani polityki zagranicznej, ani polityki handlowej.
Czyli daliśmy się wykorzystać i potraktować przedmiotowo?
Amerykanie są naszym bardzo ważnym sojusznikiem, przede wszystkim z punktu widzenia bezpieczeństwa. Ale to nie oznacza, że mamy zapominać, że ze swojej natury są kupcami. Polski rząd pozwala na to, żeby Amerykanie traktowali nas jak skarbonkę, z której będzie można wyjmować pieniądze. Ja się na to nie zgadzam. Na świecie wszystko można kupić, tylko pytanie, za jaką cenę.
PiS kupuje rzeczy potrzebne polskiej armii, które negocjował rząd PO, ale robił to znacznie lepiej. Zakładaliśmy niższą cenę i udział polskiego przemysłu. Nie ma w niej żadnej racjonalności, którą wyznacza polska racja stanu i interes międzynarodowy.
Co dalej z gazociągiem Nord Stream II? Przyjęta została nowa dyrektywa gazowa, która zakłada, że prawu unijnemu podlegać będzie tylko ostatni odcinek gazociągu.
PiS postawił sobie jako cel zablokowanie tej inwestycji i temu miała służyć dyrektywa. W efekcie marginalizacji pozycji Polski i tego, że rząd PiS-u nie jest w stanie prowadzić negocjacji, zwyciężyło stanowisko niemieckie. To przekazanie władzy regulacyjnej nad gazociągiem Niemcom, chociaż tę funkcję pełnić powinna Komisja Europejska. Szczegóły funkcjonowania poza wodami terytorialnymi Niemiec regulować za to będzie przyszła umowa niemiecko-rosyjska.
Co to oznacza?
To de facto zalegalizowanie dominacji Gazpromu w dostawie gazu do Niemiec i dalej na południe Europy. To jest zaprzeczenie trzeciemu pakietowi energetycznemu.
Coś jeszcze można na tym etapie zrobić?
Trzeba będzie wykorzystywać bardzo wątłe instrumenty, które znajdują się w tej dyrektywie, czyli minimalny wpływ KE. Ale nie mam złudzeń, że Niemcy będą w stanie przeforsować swój punkt widzenia i postąpią egoistycznie. Przy negocjacjach dotyczących drugiego gazociągu jesteśmy w zupełnie innej sytuacji niż za pierwszym razem – miała miejsce agresja rosyjska przeciwko Ukrainie, Rosja wypowiedziała wojnę hybrydową Niemcom, w tym osobiście Angeli Merkel, Niemcy nie są w tej sprawie zjednoczone, projektem nie była zachwycona Francja, a dodatkowo bardzo silny sprzeciw przedstawiły Stany Zjednoczone.
Żadna z tych możliwości nie została przez PiS wykorzystana, można powiedzieć, że PiS się poddał. Ta dyrektywa legitymizuje inwestycję.
Wystartuje pan w wyborach do Parlamentu Europejskiego?
Jest jeszcze trochę czasu… Wiele zależy od tego, jaki kształt będzie miała Koalicja Europejska. Wszystkie decyzje będą zapadały w tym gronie. Na razie na to pytanie nie odpowiem i nikt odpowiedzialny nie byłby w stanie na nie odpowiedzieć.
Jak szeroka powinna być formuła Koalicji Europejskiej?
To powinna być koalicja, która będzie miała ciężar gatunkowy, czyli powinna być jak najszersza. Trzeba jednoczyć siły, aby utrzymać obecność Polski w UE i zwiększyć jakość naszej obecności we Wspólnocie. Polska powinna mieć maksymalnie silną pozycję, aby maksymalnie dużo wygrywać. Nie możemy się wycofywać, tak jak robi rząd PiS-u. Mam nadzieję, że koalicja będzie jak najszersza i negocjacje zakończą się powodzeniem.
Rozmowy cały czas się toczą. Widzi pan na wspólnej liście Nowoczesną, PSL i SLD?
Zjednoczyć powinny się wszystkie partie, które są proeuropejskie i wyznają model liberalnej demokracji.
Nie przyjmuję argumentacji Roberta Biedronia, że na razie trzeba się policzyć. Polityka jest czymś bardzo poważnym, a mam wrażenie, że na razie jego głównym celem jest zastąpienie PO jako głównej partii opozycyjnej. Niestety, jeżeli tak się stanie, to żaden z głoszonych przez niego postulatów nie będzie mógł być zrealizowany. PiS zrobi to, co zrobił na Węgrzech Viktor Orbán, czyli stworzy system jednopartyjny i osiągnie większość konstytucyjną.
Czyli powstanie partii Wiosna jest dla opozycji poważnym zagrożeniem?
Mnie najbardziej martwi to, że nowa partia nie odbiera głosów PiS-owi, ani nie mobilizuje tych, którzy do tej pory nie głosowali. Nie odmawiam żadnemu politykowi prawa do walki o swoje, ale oczekuję od polityków, aby realizowali polską rację stanu. Dzisiaj to przywrócenie rządów prawa i demokracji liberalnej. Niestety, w żadnym z punktów programu partii Wiosna nie ma mowy o tym, jak do tego doprowadzić. Wyraźnie widać, że Robert Biedroń swoje inspiracje bierze z polityki francuskiej. Ale tam nie rządzi Marine Le Pen, której polskim odpowiednikiem jest PiS. Dlatego w Polsce potrzebne jest wsparcie dla ugrupowań, które mają realny plan przywrócenia praworządności. Polityka, którą prowadzi Robert Biedroń wspiera PiS, bo rozbija opozycję.
Dlaczego do tej pory nie udało się opozycji, poza Robertem Biedroniem, porozumieć?
Jednym z ważnych powodów jest dyskusja, jaka toczy się w PSL-u. I to nie jest zarzut. Tam toczy się spór na poważne argumenty. Oni potrzebują czasu, ale mam nadzieję, że wszyscy zbliżamy się do konkluzji. Traktuję to raczej w kategoriach normalnego procesu, w którym każdy do swojej decyzji musi dojrzeć. To będzie strategiczna decyzja także dla SLD. Nie można nikogo wciągać na siłę.
„Gazeta Wyborcza” napisała w piątek o „kopercie Kaczyńskiego”. Gerald Birgfellner miał zeznać w prokuraturze, że Jarosław Kaczyński nakłonił go do wręczenia 50 tys. zł dla księdza z rady fundacji, która jest właścicielem spółki Srebrna. Chodziło o budowę drapacza chmur w Warszawie. Spodziewał się pan kolejnych odsłon tej sprawy?
Skoro mamy informację o kilkunastu rozmowach austriackiego biznesmena z Jarosławem Kaczyńskim, to kolejne doniesienia nie są dla mnie zaskoczeniem. I powiem jedno –
po prezesie PiS-u można się spodziewać naprawdę wszystkiego…
Taśmy Kaczyńskiego mogą pomóc opozycji i zaszkodzić PiS-owi?
Taśmy przede wszystkim mogą pomóc Polakom zrozumieć istotę systemu, w którym żyjemy. Do tej pory wszystkie informacje o korupcji bezpośredniej czy pośredniej (wykorzystywanie zasobów państwa dla własnych korzyści) odbijały się od PiS-u, bo ludzie byli przekonani, że to są tylko wypadki przy pracy. Najważniejsze było to, że ten, któremu zaufali, jest człowiekiem uczciwym i bezinteresownym. Taśmy obaliły to przekonanie. Okazało się, że Jarosław Kaczyński oszukuje nie tylko opinię publiczną, ale także członków własnej rodziny. Realizuje projekt, który ma dostarczyć kilkadziesiąt milionów zysku jego partii i jemu samemu. Nie jest też antykomunistycznym patriotą, bo trudno za takiego uchodzić, współpracując z dawnymi agentami SB, takimi jak Krzysztof Kujda czy wcześniej ambasador Andrzej Przyłębski. Widać wyraźnie, że system budowany przez 3 lata nie był przypadkowy. Chodziło o to, aby wykorzystać wszystkie zasoby państwa w celu zbudowania potęgi finansowej dla swojej partii. Korupcja nie jest wypadkiem przy pracy, ale systemem, który zbudował PiS w oparciu o układ z ludźmi dawnego systemu.
Jarosław Kaczyński twierdzi, że nie wiedział o agenturalnej przeszłości Krzysztofa Kujdy. Wierzy pan w takie zapewnienia?
Nie. Miał przecież wszystkie instrumenty, aby się o tym dowiedzieć. Poza tym od zawsze interesował się tymi sprawami i lustrował ludzi swoimi sposobami.
Takich zapewnień nie traktuję poważnie, bo to jest sprzeczne z modus operandi prezesa PiS. Ale jak widać, jemu to nie przeszkadza. Najważniejsze, aby załatwić przy użyciu instrumentów prawa bezprawne interesy.
Kim w tej układance jest prezes NBP Adam Glapiński?
Jest częścią wielkiej operacji finansowej, którą przeprowadza PiS. Trudno sobie wyobrazić, aby to, co było w słynnym „planie Zdzisława”, czy żądanie 40 mln zł łapówki było wybrykiem jednego człowieka. Widzimy, jak funkcjonuje Jarosław Kaczyński, ma na telefon prezesa Pekao SA i kredyt na ponad miliard złotych. Chodzi o opanowanie wszystkich instrumentów państwa, aby stworzyć patologiczny układ, korzystny dla kasty PiS-u, a nie dla Polaków. O to właśnie prezes PiS-u oskarżał wszystkich przeciwników, a zrealizował to sam.
To dlaczego sondaże poparcia dla PiS-u ani drgną?
Nie do końca w nie wierzę. Pamiętam luty 2016 roku, kiedy prezydent Bronisław Komorowski osiągnął 72 proc. poparcia. Jak widać, to o niczym nie świadczy. Pewne rzeczy muszą przejść do opinii publicznej, do domów ludzi w małych miasteczkach, a to wymaga czasu. Do wyborców muszą dotrzeć fakty i muszą je przyswoić.
W życiu osobistym, jak mamy do kogoś zaufanie, to trudno nam uwierzyć w to, że nas ta osoba okłamuje i okrada. Tak samo jest w życiu publicznym.
Wierzy pan, że zatrzymanie byłego prezesa Orlenu i jego współpracowników akurat teraz to przypadek?
To jest oczywista próba oderwania uwagi od taśm Kaczyńskiego i od ciemnych interesów załatwianych w jego gabinecie. Przecież prokuratura dysponuje tym materiałem od 3,5 roku. W dodatku jest to dziwny i wątpliwy materiał. Sprawa została wykorzystana do celów politycznych. PiS prowadzi wyrafinowaną propagandę, której częścią jest oderwanie uwagi opinii publicznej od istoty polityki tej partii. Nie mam wątpliwości, że wcześniejsze aresztowanie byłego prezesa Lotosu i aresztowanie byłego prezesa Orlenu temu właśnie służą. Między innymi dlatego konieczne było upolitycznienie prokuratury i podporządkowanie jej partii rządzącej.
Zdziwiła pana w związku z tym ostatnia wizyta Jarosława Kaczyńskiego u ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego Zbigniewa Ziobry?
Prezes PiS buduje swoje relacje z podwładnymi, specjalnie nie używam stwierdzenia współpracownicy, wykorzystując całą gamę instrumentów, także symbolicznych, pokazujących miejsce w szeregu. Elementem tej strategii były właśnie miejsca spotkań. Ministrowie zawsze przyjeżdżali do niego na ul. Nowogrodzką. Jeżeli Jarosław Kaczyński w dniu przesłuchania austriackiego biznesmena pojechał do Zbigniewa Ziobry, to obawia się tego, że Prokurator Generalny otrzyma zbyt dużą wiedzę i może ją wykorzystać. Pozycja Zbigniewa Ziobry, który ma kontrolę nad śledztwem w sprawie taśm Kaczyńskiego, bardzo poważnie wzrosła. Można powiedzieć jednoznacznie, że los Jarosława Kaczyńskiego leży w rękach Zbigniewa Ziobry. Takiej sytuacji nigdy do tej pory nie było.


To polityczny sukces Grzegorza Schetyny, który niewiele sobie robił z coraz liczniejszych ostatnio spięć negocjacyjnych i cierpliwie czekał. Aż się doczekał: słabsi partnerzy sami do niego przyszli, redukując swe wcześniejsze oczekiwania. Jeśli koalicja zostanie ostatecznie zawarta, szef Platformy będzie w niej miał pozycję hegemona.
A jeszcze na początku tygodnia wydawało się, że na szerokie porozumienie opozycji nie ma najmniejszych szans. PSL był już bardzo bliski podjęcia decyzji o stworzeniu „małej koalicji” na wybory europejskie z Nowoczesną, Unią Europejskich Demokratów i Stronnictwem Demokratycznym. Byłby to jeden z czerech bloków opozycyjnych w majowych wyborach, obok Koalicji Europejskiej (czyli PO z byłymi premierami i schowanym SLD), Wiosny oraz listy lewicowej (Razem, Zieloni, Unia Pracy, PPS).
Oczywiście wszyscy wiedzieli, że koalicja ludowców z niewielkimi liberalnymi partyjkami to projekt egzotyczny. Ryzykowny szczególnie dla PSL, gdyż tradycyjny wiejski elektorat – co od dawna wiadomo z badań – wyjątkowo źle znosi Nowoczesną, kojarzoną z obyczajowym liberalizmem i ekonomicznymi poglądami Leszka Balcerowicza. Tę partię łączyło z ludowcami tyko jedno: zniszczone relacje z Platformą.
Jak się (nie) dogadywali liderzy opozycji
Najpierw Nowoczesna zerwała przetestowaną w wyborach samorządowych Koalicję Obywatelską; ugodzona ochoczym wzięciem na platformerski pokład grupy rozłamowców z Kamilą Gasiuk-Pihowicz na czele. Od tej pory szefowa N Katarzyna Lubnauer na każdym kroku atakowała Grzegorza Schetynę, uznając go za partnera nieuczciwego i wiarołomnego.
Ludowcy nie mieli aż tak dramatycznych przejść. Ale i oni tracili wiarę w możliwość dogadania się z PO. Najbardziej im zależało, aby w rozmowach z PO dogadać nie tylko warunki najbliższego startu do PE, ale i jesiennego do Sejmu i Senatu. Postulat był racjonalny, bo jak już raz wchodzi się do koalicji, trudno z niej potem wyjść bez piętna rozłamowca. Toteż umawiając się tylko na wybory europejskie, jesienią znacznie słabsi ludowcy byliby zdani na łaskę Platformy przy ustalaniu list krajowych.
Co z kolei odpowiadałoby Schetynie, którego nie interesował projekt partnerski, tylko układ na wzór dawnej AWS. Zdominowany przez PO, w którym rola pozostałych partii sprowadzałaby się do dostarczenia na listy co atrakcyjniejszych nazwisk. Szef ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz nalegał więc na długofalową umowę, natomiast Schetyna konsekwentnie odmawiał. W efekcie rosła w szeregach PSL niechęć do niedawnego koalicjanta. Aż wkurzeni peeselowscy baronowie zażądali od Kosiniaka-Kamysza, aby w rozmowach ze Schetyną jeszcze wyżej podniósł poprzeczkę i zażądał ustalenia już teraz podziału wpływów po wyborach. Szef ludowców miał ogłosić Schetynie, iż PSL domaga się kontroli nad Orlenem. Ale lider Platformy nie oddał Niderlandów, a dialog został ostatecznie wygaszony.
SLD na lodzie, PSL kusi odrzuconych, PO bierze wszystko
Nie sprzyjało zaufaniu na całej opozycji również to, jak zręcznie Schetyna w tym samym czasie rozegrał Włodzimierza Czarzastego. Szef SLD już od wyborów samorządowych był zdeterminowany, aby wejść do porozumienia z Platformą. Czego zresztą nie ukrywał, choć osłabiało to jego pozycje negocjacyjne. Nie stawiał więc wstępnych warunków, bardziej licząc na dobrą wolę i wyczucie realizmu Schetyny. Posagiem, który pragnął wnieść do wspólnego projektu, byli dawni eseldowscy premierzy (Cimoszewicz, Miller i Belka) na listach do PE. Schetyna długo jednak okazywał swój brak zainteresowania dla porozumienia z SLD, po cichu pracowicie wyciągając z talii Czarzastego wszystkie asy. Co skończyło się ogłoszeniem trzy tygodnie temu Koalicji Europejskiej, czyli bliżej niezdefiniowanej inicjatywy politycznej PO oraz byłych premierów (w tym oczywiście eseldowskich) i ministrów spraw zagranicznych. SLD nagle znalazło się na lodzie.
PSL zabiegało wtedy, aby brutalnie rozegrany Czarzasty dołączył do koalicji odrzuconych. Chodziło o to, aby zbudować układ, z którym Schetyna na tyle będzie się liczył, że w końcu podejmie z nim partnerską współpracę. Szef Sojuszu zacisnął jednak zęby i wybrał rolę wasala Schetyny. Dla elektoratu byłaby to katastrofa, gdyby doszło do sytuacji, w której kandydaci obecnego SLD rywalizują o wyborcze głosy z byłymi przywódcami tej partii.
Dlaczego partiom opozycji tak trudno się dogadać
Pomogła Wiosna Biedronia
Impas w rozmowach zjednoczeniowych był już absolutny, gdy swoją inicjatywę ogłosił Robert Biedroń. A pierwsze sondaże dały Wiośnie 14–16 proc. Partie starej opozycji poczuły się zagrożone. I to każda na swój sposób. Szczególnie przemówił do wyobraźni sondaż IBRiS, który zbadał rozkład poparcia w dwóch wariantach – z Wiosną i bez niej. Dzięki temu udało się pokazać, komu ruch Biedronia naprawdę odbiera głosy. Procentowo najwięcej straciła Platforma (mniej więcej połowa zwolenników Wiosny to dotychczasowy elektorat PO). Ale Biedroń urywał też po 1–2 proc. poparcia pozostałym partiom, w tym PSL. Niby niewiele, ale to właśnie partiom balansującym na granicy progu wyborczego Wiosna może zaszkodzić najbardziej. Wypłukane też zostały resztki elektoratu Nowoczesnej, która na dobrą sprawę ostatecznie straciła dalszą rację bytu.
Opozycyjna „piątka” – jednak w koalicji
Jak dowiadujemy się od osób zaangażowanych w negocjacje, pierwsza pękła szefowa Nowoczesnej Katarzyna Lubnauer. Złożyła Schetynie wizytę. Panuje podejrzenie, że ona jedna w Nowoczesnej okaże się beneficjentką wielkiej koalicji, dostając jesienią biorące miejsce do Sejmu. Otoczenie szefowej N przedstawia nieco inną wersję zdarzeń – słyszymy, że Katarzyna Lubnauer do koalicji dołączyła jako ostatnia.
Do rozmów z PO wrócił też Kosiniak-Kamysz. Tyle że wciąż na warunkach Schetyny, czyli bez horyzontu jesiennego. Przy okazji doproszono jeszcze do stołu Zielonych, którzy przymierzali się do koalicji lewicowej z Partią Razem (tym samym i tak już rozpadające się ugrupowanie Zandberga zaliczyło kolejny w ostatnim czasie cios). W nocy z czwartku na piątek szefowie „piątki” zawarli porozumienie wyborcze, wstępnie dzieląc pomiędzy siebie miejsca na listach do PE.
Pozostaje kwestia szyldu
Do ogłoszenia sukcesu ciągle jednak brakuje zgody szerokich partyjnych ciał. W większości partii nie będzie to raczej problemem. Wyjątek to PSL, które z całej „piątki” czuje się najbardziej niedowartościowane. A że jest to partia z rozbudowanym mechanizmem demokratycznym, Kosiniak-Kamysz – nie mając sukcesów negocjacyjnych – będzie musiał nieźle się natrudzić, aby przekonać swe zaplecze do akceptacji projektu. Kuluarowe doniesienia są na razie sprzeczne. Jedni mówią o irytacji dołów, bombardujących teraz kierownictwo telefonami. Inni – że peeselowskie elity stopniowo oswajają się z trudną sytuacją i coraz mniej skłonne są podejmować ryzyko samodzielnego startu. Decyzja ma zostać podjęta za tydzień. Choć niewykluczone, że Kosiniak-Kamysz przyspieszy posiedzenie rady naczelnej partii, gdyż najbliższa sobota (23 lutego) jest już rozważana jako dzień oficjalnego startu wielkiej koalicji.
Otwarta pozostaje też kwestia szyldu. Zasugerowana niedawno Koalicja Europejska to tylko jedna z kilku rozważanych opcji. Świetna na wybory do PE, ale problematyczna w wyborach do Sejmu i Senatu. Tymczasem przeważa pogląd, że warto wiązać obie te elekcje we wspólnym trendzie i już teraz zacząć oswajać wyborców z docelowym szyldem na decydujące jesienne starcie. Sprawa ma się rozstrzygnąć w ciągu kilku dni.
Konkurs szpagatów, czyli jak partie łowią wyborców

Chaos spowodowany przez rządzących ignorantów zaczął boleśnie uderzać w miliony zwykłych obywateli.
Sondaże pokazują, że mimo kolejnych afer, skandali, ujawnianych taśm poparcie dla PiS utrzymuje się, z grubsza rzecz biorąc, na tym samym poziomie. To budzi zdumienie, złość, rozczarowanie krytyków partii rządzącej. W internetowych komentarzach pełno jest głosów, mówiących o ciemnym ludzie i prymitywnym elektoracie przekupionym miską soczewicy. Szanowni Państwo, spokojnie! Nie wpadajcie w panikę i nie oceniajcie wyborców w sposób niesprawiedliwy.
PiS raczej już nie porządzi samodzielnie
Jestem głęboko przekonany, że sondażowe procenty nie oddają precyzyjnie rzeczywistych nastrojów Polaków. Po pierwsze deformuje je – jak mówi Leszek Balcerowicz – „efekt Putina”, a więc konformizm i skłonność wielu ankietowanych do deklarowania poparcia dla władzy, by się jej nie narazić. Po drugie zaś – część osób zapowiadających głosowanie na PiS – nie wiemy jaka, ale chyba statystycznie znacząca – do urn w ogóle nie pójdzie.
Już w tej chwili wydaje się, że w PiS stracił poparcie większości pozwalającej na samodzielne rządzenie. Zsumowanie procentów poparcia dla opozycji, która zapewne pójdzie do wyborów w dwóch blokach: Biedroń i PO-Nowoczesna-PSL-SLD pokazuje, że partia Kaczyńskiego, by zachować władzę, będzie musiała poszukać sobie koalicjanta. Poza Kukizem nikt inny raczej nie wchodzi w rachubę. Może się jednak okazać, że nawet Kukiz nie będzie mieć dość szabel, by uratować „dobrą zmianę”. I co wtedy?
A przecież dzisiejsze wyniki sondażowe nie muszą się utrzymać do wyborów. Erozja notowań partii rządzącej będzie postępować. Co więcej – zaryzykowałbym tezę, że przyspieszy.
Do tej pory czynniki skłaniające część wyborców do zweryfikowania oceny rządzących wymagały pewnej wiedzy, zdolności do refleksji, umiejętności myślenia w kategoriach systemowych. Wielu niżej wykształconym obywatelom kwestie takie jak niezależność sądów czy łamanie konstytucyjnych zasad państwa prawa wydawały się niezrozumiałą abstrakcją, zaś praktyczne i namacalne dowody nieudacznictwa PiS manifestowały się często w obszarach odległych od świata, w którym żyje przeciętny wyborca. Trudno oczekiwać, by z trudem wiążący koniec z końcem mieszkaniec Podlasia przejął się zniszczeniem hodowli koni arabskich czy brakiem nowoczesnych helikopterów bojowych.
Demolka oświaty rodzi panikę i wściekłość
Teraz jednak pisowskie bezhołowie i nieudacznictwo schodzi w dół i zaczyna dotykać milionów zwykłych Polaków. Obserwuję to jako ojciec córki kończącej w tym roku gimnazjum i ubiegającej się o miejsce w liceum. Takiego chaosu i paniki w środowisku absolwentów i ich rodziców nigdy dotąd nie było. Bezmyślna demolka polskiego systemu szkolnego dokonana przez ignorantów powołanych na ministerialne stołki sprawia, że przerażeni ludzie, przewidując, iż ich dzieci mogą się nie załapać do zatłoczonych liceów i techników publicznych, już teraz tłumnie walą do płatnych szkół prywatnych, by na wszelki wypadek zaklepać miejsce. W liceum, do którego zgłosiła się moja córka, w ubiegłych latach nie było problemu z dostaniem się – chętnych było z grubsza tylu, ile miejsc. Albo nawet mniej. W tym roku o jedno miejsce rywalizuje czterech kandydatów.
Czesne w tych prywatnych szkołach średnich (najczęściej 1000-1300 zł miesięcznie) oznacza poważny uszczerbek w budżecie przeciętnej rodziny. Często jest to wydatek ponad stan, zmuszający do rezygnacji z zaspokojenia innych ważnych potrzeb. Ten koszt „dobrej zmiany” ponoszony przez tysiące zwykłych rodzin już nie jest odległą abstrakcją, jak Trybunał Konstytucyjny czy hodowla arabów.
W dodatku wrzenie ogarnia też środowiska nauczycielskie, bezpośrednio dotknięte wywołanym przez władze chaosem. Nadciąga strajk szkolny, którego termin pokrywa się z okresem egzaminów w gimnazjach i klasach ósmych. Co więcej, do protestu dołącza nauczycielska „Solidarność” – związek będący dotąd „pasem transmisyjnym” władzy do mas pracowniczych. Kierownictwo „Solidarności” wolałoby oczywiście dalej poklepywać się po plecach z pisowskimi dygnitarzami, jednak nastroje szeregowych związkowców zmuszają Piotra Dudę i jego kolegów do zmiany linii.
Schyłek bazarów i smutek sklepików
Nawarstwiają się też problemy spowodowane sukcesywnie wprowadzanym od zeszłego roku zakazem niedzielnego handlu. Zgodnie z przewidywaniami wszystkich rozsądnych komentatorów, zakaz ten, wprowadzony z powodów ideologicznych pod presją „Solidarności” i Kościoła, niczego nie rozwiązał, a jedynie pogłębił problemy branży detalicznej zatrudniającej grubo ponad milion pracowników. Wbrew uspokajającym zapowiedziom władz stragany i małe sklepy, którym niedzielny szlaban na handlowanie miał pomóc, padają jak muchy. Od wejścia w życie nowego prawa zamknięto niemal 16 tys. małych sklepów – podaje Związek Przedsiębiorców i Pracodawców. Obroty drobnych handlarzy spadły – według Biura Analiz Sejmowych – o 20-30 proc.
Cytowana przez „Dziennik Gazetę Prawną” Elżbieta Fornalczyk z Tychów, działaczka związku „Sierpień 80”, walcząca swego czasu o ustanowienie zakazu handlu w niedziele, dziś mówi: – „Prawo zostało wprowadzone za szybko, bezrefleksyjnie. To był eksperyment na żywym organizmie, nie do końca udany. W Tychach pada drobny handel. Nie tylko spożywczy, ale również m.in. pasmanteria i odzieżowy, które były koło mojego domu od zawsze. Nie wytrzymują też wielkie sklepy. Lokalne Tesco zmniejsza załogę, tłumacząc się wolnymi niedzielami. Czy jest tu bezpośredni związek? Nie wiem, nie jestem ekonomistką czy politykiem, ale na pewno nie tak miało to wyglądać” – kwituje z goryczą.
Tego samego zdania jest większość respondentów sondaży, w których poparcie dla niedzielnego zakazu handlu jest coraz mniejsze, a sprzeciw coraz silniejszy. Dziś już tylko 28 proc. badanych przez IBRIS popiera zakaz handlu we wszystkie niedziele, a 68 proc. jest mu przeciwnych, w tym 45 proc. zdecydowanie.
Wszystkie te problemy i wynikające z nich niezadowolenie będą narastać w okresie dzielącym nas od wyborów – najpierw europejskich, a potem krajowych. Nie jest możliwe, by nie odbiło się to na wyniku głosowania.
Tagi: afera Kaczyńskiego, Grzegorz Schetyna, Jarosław Kaczyński, Kleofas Wieniawa, Koalicja Obywatelska, Paweł Zalewski, PiS, Platforma Obywatelska, Rafał Kalukin, SLD, taśmy Kaczyńskiego, Wojciech Maziarski, Włodzimierz Czarzasty, Zbigniew Ziobro
Najnowsze komentarze